środa, 31 grudnia 2014

2015 - warszawski okupacyjny sport w Gdańsku?

Dzień przed Wigilią otrzymałem przesyłkę z Warszawy. Długo oczekiwaną.  Znajdowały się w niej pamiątki po wystawie "Futbol niezwyczajnych dni - sport w okupowanej Warszawie", m.in. wspaniały szalik, wlepki. Były też, co mnie bardzo ucieszyło, materiały o odradzającej się "Polonii" Warszawa, klubie po przejściach, ale chyba wszystkie zasłużone kluby miały i mają podobne problemy. Duża część z nich już nie istnieje, wiele wegetuje w rozczłonkowanych formach. O tym, co dziej się wokół Konwiktorskiej słyszałem, ale teraz wiem dużo więcej (fantastyczny magazyn "Czarne Koszule"). Dziękuję!
Wystawie kibicowałem bardzo. Wystaw sportowych, zwłaszcza o historii sportu, jest u nas wciąż za mało. Tu autorzy wykonali kawał dobrej roboty, poruszając temat znany wprawdzie zainteresowanym, ale większości ludzi nie. Dlatego chcę ją pokazać w Gdańsku. Nie wiem jeszcze gdzie, ale to nie jest może w tej chwili najważniejsze. Pytanie, czy jest ona w Gdańsku potrzebna? Czy ktoś przyjdzie zobaczyć, jak uprawiano sport w ciężkich warunkach okupacyjnych w Warszawie?  W stolicy wystawa była na swoim miejscu, ale w Gdańsku? Osobiście uważam, że tak, ale mogę się mylić. Dlatego proszę gdańszczan, mieszkańców Trójmiasta i okolic o sygnał, czy chcieliby wystawę zobaczyć? Piszcie na adres: j.trupinda@mhmg.pl, zostawiajcie komentarze tu lub na facebooku. Warszawscy organizatorzy wyrazili już zgodę, teraz czas na nas.  Może spotkamy się w przyszłym roku na wystawie, a może na promocji mojej książki. Bardzo bym sobie tego życzył. Pięknego, dostatniego, zdrowego i pełnego pięknych myśli i uczuć Roku!



wtorek, 30 grudnia 2014

Do poczytania ...

Na koniec roku obiecany, zaległy wywiad z "Dziennika Bałtyckiego". Przy tej okazji nieustające podziękowania za pomoc, okazywaną życzliwość i prośba o ... trzymanie kciuków, bo właśnie rozmawiam z wydawcami. Oj, nie jest łatwo :)




piątek, 26 grudnia 2014

Rugbiści "Lechii" przy przedwojennych Gedanistach

Gdzie można zobaczyć jedyną zachowaną przedwojenną koszulkę K.S. "Gedania"? W Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku. Skąd wiedzieli o tym rugbiści "Lechii" Gdańsk? Szacunek!


Ślub Jana Biangi (1910-1982)

Wydarzenie to nie znajdzie dokładnego opisu w książce. Zbyt mało miejsca.  A warto go przypomnieć, bowiem nie znalazłem go w znanych mi biogramach najlepszego przedwojennego boksera “Gedanii” i powojennego asystenta “Papy” Stamma, ani w artykułach o historii gdańskiego sportu. Od córki Jana i Elżbiety Bianga, Pani Barbary Janczukowicz otrzymałem nawet zdjęcia z tej uroczystości, ale bez prawa do ich publikacji. Może zamieszczę ją w książce?
W każdym razie, w relacji z uroczystości, jaka odbyła się 2 lipca 1936 r. warto zwrócić uwagę na harcerski wątek w życiorysie boksera. Bianga nie odpowiadał typowej sylwetce boksera - był wykształcony (ukończył Wyższą Szkołę Handlową w Gdańsku), pracował w Komisariacie Generalnym RP w Gdańsku, aktywnie działał w polskim harcerstwie i wielu polskich organizacjach.



Z osób wymienionych w notatce prasowej warto dostrzec osobę kapelana gdańskich harcerzy, ks. Alfonsa Muzalewskiego. Na ogół wymienia się kapłanów najbardziej zasłużonych: B. Komorowskiego. F. Rogaczewskiego, L. Miszewskiego - pozostali pozostają w cieniu. Ksiądz Muzalewski przybył do Gdańska osiem miesięcy przed opisywanym ślubem i był wikariuszem przy Kościele Chrystusa Króla oraz kataechetą w szkole przy ul. Wałowej. Przeszedłszy Stutthof, Oranienburg i Dachau, jako jeden z dziesięciu polskich kapłanów pracujących w Gdańsku przeżył wojnę. Po wojnie uzyskał nawet tytuł szambelana papieskiego.
Prezentowana notka to jeszcze jeden okruch historii gdańskiego sportu i “Gedanii” - prezent dla wszystkich miłośników klubu, boksu oraz osoby Jana Biangi.

sobota, 20 grudnia 2014

Pani Profesor - wspomnienie z korespondencją w tle

Panią Profesor Irenę Jabłońską-Kaszewską poznałem w lipcu 2012 r.. Przyjechała z Tczewa, aby zobaczyć wystawę “Citius-Altius-Fortius” i … ekspozycję obejrzeli Jej krewni, którzy pomogli jej w transporcie do Gdańska. Pani Profesor nie była fizycznie w stanie dostać się na pierwsze piętro Ratuszu Głównego Miasta Gdańska.  Posiedzieliśmy i porozmawialiśmy w Sali Edukacyjnej na parterze. Wtedy nie miałem jeszcze pojęcia, że zajmę się tematem “Gedanii”, więc opowiadałem o wystawie, jej założeniach, perypetiach organizacyjnych. Panią Profesor interesował przede wszystkim okres Wolnego Miasta Gdańska i wątek polski. Otrzymałem wówczas pewien dokument, rodzaj ideowego testamentu, który raz na jakiś czas sobie podczytuję. Nie wiem, czy opublikuję? Może. Zyskałem także wtedy mnóstwo niepublikowanych nigdzie informacji o rodzinie Bellwon. Pani Profesor był wnuczką Michała Bellwona. Powiedziała, że spisuje swoje wspomnienia, zbiera informacje o rodzinie - ich fragment można przeczytać tutaj. Podobno zostaną w przyszłym roku opublikowane nakładem Instytutu Pamięci Narodowej. Przesłałem Jej później nieco zdjęć z wystawy i dalsza rozmowa toczyła się już za pośrednictwem poczty elektronicznej. Niestety. Kiedy napisałem, że pracuję nad książką o “Gedanii” napisała 28 czerwca 2013 r.:
“Jestem wzruszona Pana pamięcią o mnie. Wystawę (“Wokół Polaków Wolnego Miasta Gdańska” w Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku) obejrzę z pewnością, niestety w innym terminie, gdyż obecnie nie jestem w pełni zdrowa. Cieszę się zawsze, gdy powstaje jakaś trwała pamiątka po byłej Polonii Gdańskiej, gdyż nie długo nie będzie już nikogo na tym świecie , kto będzie mógł o niej opowiedzieć. Dlatego szczególnie wartościowe jest wydanie Pana książki o klubie GEDANIA”
Później, kiedy przypomniałem na łamach Dziennika Bałtyckiego historię gdańskiego gniazda Towarzystwa Gimnastycznego “Sokół” nadszedł następny list:
“Szanowny Panie Doktorze
Dotarł do mnie Pana bardzo ciekawy artykuł o "Gnieździe Gdańskiego "Sokoła". Niestety nie dysponuję drugą częścią pana artykułu. Przed paroma tygodniami słuchałam w Radiu Maryja audycji o "Sokole". Mówili przedstawiciele Sokoła z Poznania , Krakowa i Warszawy. Ponieważ nikt nie wspomniał o Sokole na Pomorzu, wysłałam do Krakowa notatkę o mojej rodzinie która działała w "Sokole" , jeszcze w okresie zaboru pruskiego. Otrzymałam podziękowania i piękna książkę z V Zlotu Sokoła w 1910 roku w Krakowie. Czy Państwo macie tę książkę w swoich zbiorach? Jeżeli nie, to przekażę moją na Pana ręce  do Gdańskiego Muzeum Sportu. Załączam notatkę, którą wysłałam do Krakowa.
Byłam 1 września przed Victoria Schule i na Mszy świetej przed Pocztą Polską. Idea poświęcenia tego budynku na Dom Pamięci o Gdańskich Polakach jest wspaniała.
Łączę wyrazy szacunku i pozdrowienia”
Wszystkie te listy przychodziły opatrzone słowem “Babcia”. Tak też je traktowałem, jak listy od babci, ze słowem zachęty, z dobrymi radami. Zapraszałem Panią Profesor nieustająco, ostatni raz na spotkanie z Dieterem Schenkiem - wtedy też (22.11.2013) otrzymałem ostatni list:
“Dziękuję za list i zaproszenie do Muzeum Poczty Polskiej. Odwiedzę Państwa przy okazji pobytu w Gdańsku i wówczas przekażę książkę z V Zlotu "Sokoła" w Krakowie na Pana ręce do Muzeum. Niestety, ze względu na wiek i stan zdrowia bywam teraz rzadko w Gdańsku. Cieszę się , że upamiętni Pan dzieje GEDANII i Sokoła
w swojej książce. To będzie trwały ślad o ludziach i ich dziele”.
Już się nie spotkamy, Pani Profesor książki nie przeczyta. Ale pozostanie w mojej pamięci i sercu, jako ta, która dopingowała i wspierała - u niej zawsze “Gedania” napisana była drukowanymi literami. Była najważniejsza. Żegnając Prof. Jabłońską-Kaszewską, zamieszczam wspomnianą wyżej Jej notatkę o gdańskim “Sokole, świadectwo nieustającej walki o pamięć o gdańskich Polakach.

Do Zarządu
Polskiego Towarzystwa Gimnastycznego “Sokół”

Notatka dotycząca PTG Sokół  na Pomorzu

             W związku z audycją w Radiu Maryja dotyczącą „Sokoła”,  pragnę podać kilka danych, o których nie wspomniano w bardzo dobrej zresztą i pożytecznej audycji.
Działalność Sokoła miała na Pomorzu, wobec nacisków germanizacyjnych, za zadanie nie tylko utrzymania tężyzny fizycznej ale przede wszystkim  utrzymaniu polskości i szerzeniu uczuć chrześcijańskich i patriotycznych.
              W Lubawie mój wuj, pokoleniowo dziadek, Franciszek Jaroszewski , dyrektor banku konsumpcyjnego był w 1896 roku współzałożycielem „Sokoła”. Początkowo pełnił funkcję sekretarza, a następnie po ustąpieniu ze stanowiska dr Rzepnikowskiegi i dr Lamparskiego, wybrano go w 1904 roku na naczelnika „gniazda”, a w 1909 roku na prezesa. Kierował „Sokołem” do początku wojny światowej, kiedy to działalność tej organizacji została zawieszona. Franciszek Jaroszewski, znany działacz społeczny na terenie Lubawy i Nowego Miasta urządzał co roku na cele społeczne przedstawienia teatralne w celu ożywienia ducha narodowego.  Wielkie znaczenie miała zorganizowana przez „Sokoła” w dniu 15.VII 1910 r. tajna uroczystość na polu bitwy pod Grunwaldem, w jej 500-ą rocznicę, a później jawna już uroczystość 100-lecia śmierci Tadeusza Kościuszki, organizowana w Lubawie wspólnie z Zofią Chrzanowską. W czasie uroczystości na polach Grunwaldzkich zebrani złożyli ślubowanie wierności Ojczyźnie, a jego tekst napisany krwią kilku uczestników, delegaci zawieźli do Krakowa na ręce Ignacego Paderewskiego.
Franciszek Jaroszewski nie doczekał się niepodległości Ojczyzny, dla której całe życie pracował. Zmarł 9.10.1918 roku, w 44 roku życia w czasie szalejącej wówczas epidemii grypy „hiszpanki”.
           Zaborca pruski niechętnie patrzył na działalność członków „Sokoła” i tam gdzie mógł karał ich za to. Trzej mężowie sióstr mojej babci, Jaworski, Rzymski i Beszczyński, urzędnicy zostali zwolnieni z pracy i wysiedleni wraz z rodzinami na tak zwane „brandenburskie piaski”. Osiedlili się w Nadrenii. Natomiast bracia babci, którzy uprawiali wolne zawody, rolnik, kupiec i dyrektor banku, nie podlegali jurysdykcji zaborcy i mogli swobodnie działać w PTS „Sokół”. 
Mój dziadek, Michał Bellwon, urzędnik pocztowy w Lubawie, został za przynależność do „Sokoła” karnie przeniesiony do Gdańska celem zniemczenia.  Nie udało się to jednak Niemcom, dziadek w Gdańsku nadal działał w polskich organizacjach i był współzałożycielem Poczty Polskiej w Gdańsku. 
Nie słyszałam, żeby poza pruskim zaborem, Polaków spotykały represje za przynależność do „Sokoła”.
OTG „Sokół” w Gdańsku stało się niejako źródłem powstania polskiego klubu sportowego GEDANIA, który odegrał ważną rolę w integracji młodzieży polskiej w Wolnym Mieście Gdańsku. Stał się zarazem nośnikiem wartości moralnych i patriotycznych „Sokoła”.
   Kuzyn mojej babci Władysław Kubicki, członek „Sokoła” w Gdańsku, zmarł w 1938 roku i został pochowany w mundurze „Sokoła”. 
Pozdrawiam entuzjastów w Zarządzie odrodzonego „Sokoła”  i łączę wyrazy szacunku.

Prof. Irena Jabłońska Kaszewska   

Tczew, 22. września 2013 r
     

środa, 10 grudnia 2014

Szalony weekend (2)

Ta ciągłość jest jeszcze widoczna na stadionie gdańskiej „Lechii”. Choć to stadion-pomnik nieludzkiego gauleitera, to przecież istniał znacznie wcześniej,nosząc imię twórcy niemieckiego ruchu turnerskiego,  Friedricha Ludwiga Jahna. Od zawsze był to stadion dla wszystkich, z boiskiem,ale i bieżnią oraz infrastrukturą lekkoatletyczną. Przed wojną startowali tam polscy sportowcy, a po wojnie tu odbyło się pierwsze, radosne Święto Sportu, już polskiego sportu. To piękny,kameralny obiekt, który zachował swój charakter mimo głupiej próby uczynienia z niego na sile stadionu piłkarskiego. „Lechia” i tak wyprowadziła się, czego zapewne już nigdy nie zaakceptuję, na nowy stadion. A ten pozostał, nie za bardzo potrzebny i zeszpecony. Poszanowania tradycji, wrażliwości historycznej trzeba się długo uczyć, trzeba po prostu co nieco o przeszłości wiedzieć. Zawsze śmiać mi się chciało, kiedy słyszałem narzekania drużyn przyjeżdżających na „Lechię”,ze stadion owszem,piękny, ale szatnie katastrofalne, typowo PRL-owskie. Gdyby wiedzieli, że to w zasadzie lata trzydzieste, łatane przez lata doraźnie, głownie farbą olejną. Na stadionie spotkaliśmy trenującą pierwszą drużynę biało-zielonych, a mnie ujęła uprzejmość ochroniarza i możliwość wejścia na murawę. Jakby nie patrząc świętą. To ostatni w tym miejscu bastion dawnego sportu, bo po pobliskim kompleksie sportowym „Heinrich-Ehlers Platz” nie pozostał już najmniejszy ślad.
- W ten piękny, choć chłodny dzień uprzejmością wykazał się jeszcze Pan Prezes klubu "Energa-Gedania". Spędziliśmy dwie godziny rozmawiając o sporcie, w otoczeniu materialnych świadectw świetności klubu. Niegdyś wielosekcyjny,dziś pochwalić się może gigantyczna kolekcja trofeów siatkarskich. Nie muszę dodawać, ze P. pstrykał i pstrykał.
- Najbardziej emocjonująco było przy Heeresanger 11, czyli stadionie „Gedanii” przy ul. Kościuszki. Zrujnowane, ale czytelne założenie. Chodziliśmy po całym terenie osobno, zataczając pętle,każde swoją droga, pogrążone w swoich myślach. P. Wrócił tam jeszcze sam nazajutrz.
- A nazajutrz był Stutthof. Tam musieliśmy jechać, choć bardzo sie tego obawiałem. Ale postanowiłem jechać bez planu. Co z tego wyszło, okazało się na kawie w nowodworskim Macdonaldzie. Przekaz zdominował mój krzyk niezgody na formy pamięci o Polakach z Wolnego Miasta. Nie lubię obozowej ekspozycji, przez godzinę błądziliśmy po lesie w Stegnie szukajać miejsca rozstrzelania Polaków w Wielki Piętek 1940 r. Ani jednego drogowskazu! Nie potrzebujemy już pamiętać? Czy Polska ma być tylko krajem miłego spędzania wolnego czasu dla turystów? Czy wstydzimy się naszej trudnej i tragicznej przeszłości? Niemieccy turyści wtedy nie przyjadą? Tak krzyczałem,choć ani tego nie planowałem, ani nie podnosiłem głosu. A P. rejestrował i pozniej powiedział, co odebrał. Tak wyszło. Ale miało być emocjonalnie. P. klęknął jeszcze w poniedziałek przed jedyna zachowana przedwojenna koszulką „Gedanii”, wsiadł w samochód i pojechał. Zostały zdjęcia, które zobaczycie w książce, a być może także na wystawie. Jeszcze się spotkamy.

poniedziałek, 8 grudnia 2014

Szalony weekend (1)

To był zupełnie szalony pomysł. I co najważniejsze wypalił, co postanowiłem opisać dopiero po upływie kilku tygodni, kiedy nabrałem do niego dystansu. Ów szalony weekend przerwał dość monotonną kwerendę przeprowadzaną w gdańskim Archiwum Państwowym. Nawiasem mówiąc, okazało się, że akta Senatu Wolnego Miasta Gdańska, czy Komisariatu Generalnego RP, choć przeglądane przez wielu badaczy, ciągle przynoszą interesujące dane. Po prostu nie korzystano z nich pod katem funkcjonowania „Gedanii”, a zwłaszcza Gedanistów, bo ci interesują mnie przede wszystkim. Ale do rzeczy.
Zamarzyłem sobie mianowicie, żeby książka ilustrowana była nie tylko zdjęciami archiwalnymi, ale także współczesnymi, pokazującymi ludzi, ale przede wszystkim miejsca związane z gdańskim klubem. Oczywiście, jak prawie każdy z nas robię zdjęcia, ale przecież fotografowanie jest sztuką. Skoro tak, to potrzeba do tego artysty. Znalazłem takiego, gdzieżby indziej, w oceanie internetu. Kolega P. Fotografuje piłkę nożną, ale przede wszystkim ludzi nim zafascynowanych,zapełniających stadiony i puby. Znalazłem też jego znakomite ujęcia stadionów i ich okolic. Zachwyciłem się i … napisałem. Nie liczyłem na wiele - ot, odruch serca, chwilowe szaleństwo. Opisałem idee książki, swój pomysł i ... P. odezwał się! A do tego pozytywnie, że chętnie przyjedzie i zrobi, co będzie mógł. Uderzyło mnie coś, co dziś jest już niesłychanie rzadkie, a co towarzyszy mi od początku pracy nad książką. Bezinteresownosć. Przyjadę, pomogę, zrobię, bez pytania o warunki, wynagrodzenie. Przecież nie znaliśmy się. Oczywiście nie wyobrażałem sobie, ze P. przyjedzie i wykona prace za darmo, ale prawdę mówiąc byłem dopiero przed pierwszą próbą konstruowania budżetu. Dzięki pomocy mojej macierzystej instytucji pieniądze się znalazły, choć w zasadzie tylko na pokrycie kosztów. P. mieszka poza granicami Polski.
Jechał kilkanaście godzin, prawie 1300 km, a jego przybycie rozpoczyna właściwą opowieść o weekendzie pełnym rozmów o piłce, kibicach, historii i teraźniejszości o zjawisku ciągle w Polsce raczkującym, a zwanym z angielska „football culture”. Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów. P. musiał oczywiście, choć także bardzo chciał, wysłuchać mojego monologu o „Gedanii”. Wcześniej otrzymał solidną porcję linków, ale chciałem bardzo, żeby poznał nie tylko fakty,ale także emocje ludzi opowiadających mu o gdańskich Polakach. Jednego, a właściwie jedną z nich miał okazją poznać - to oczywiście nieoceniona Budzimira Wojtalewicz.
U Budzimiry byliśmy w sobotnie popołudnie. Pięknie ubrana,przygotowana i starannie ukrywająca zdziwienie tak niecodzienną wizytą. Pomysł był szalony - miałem czytać fragmenty książki, a P. miał to dokumentować, “łapać” emocje, nastrój chwili. Ale był kimś obcym, kogo gospodyni nie znała. Skrępowanie byłoby czymś naturalnym, z naszej strony była obawa, ze to po prostu nie wyjdzie. Tymczasem nawet nie otworzyłem komputera. Budzimira mówiła, wspominając śmiała się, momentami odchodziła w głąb siebie, a emocje przelatywały przez jej piękna twarz. W końcu przestała zwracać uwagę na P. robiącego zdjęcie za zdjęciem. Był zachwycony, a my razem z nim. Budzimira nie musiała się zgadzać na spotkanie, ale po prostu chciała pomóc. Wspiera mnie każdego tygodnia. Nie tylko ona. Od samego początku otrzymuję pomoc od rodzin Gedanistów, pasjonatów sportu, moich przyjaciół. To może dziwne i zabrzmi kiczowato, ale „Gedania” otwiera serca. Staram się ich wszystkich zapisywać, aby potem moc zrewanżować się tak,jak może autor, swoim dziełem.  Przy okazji lękam się, że książka okaże się „niewypałem”, że nie starczy umiejętności... Takie tam demony autorskie. Chcę tylko powiedzieć, że to najbardziej emocjonalna praca naukowa, jaką do tej pory wykonywałem. A przecież nauka winna być wolna od emocji. Gdzie moje „szkiełko i oko”?
W tą szaloną, listopadową sobotę pierwsza była Pani Krystyna. Społeczniczka z Biskupiej Góry. Mimo nawału pracy znalazła czas,aby oprowadzić nas po tym pięknym, oryginalnym jeszcze w dużej mierze zakątku Gdańska. Czuliśmy się trochę, jak w latach trzydziestych, kiedy bojówki hitlerowskie atakowały Polaków i polskie domy. Kilka dni wcześniej ktoś wybił szyby w siedzibie Stowarzyszenia WAGA, które organizowało ostatnio urodziny Brunona Zwarry. Gedanisty. Mimo lekkiego przygnębienia ruszyliśmy do góry, aby obejrzeć zachowany jeszcze kompleks sportowy, opisywany barwnie przez wspomnianego Brunona.

Dwa boiska leżące obok siebie na Biskupiej Górze - zupełnie jak dawniej

Wiele się tam nie zmieniło. Kiedy minęliśmy dawny cmentarz św. Józefa, będący dzisiaj małym, zaniedbanym parkiem,wyszliśmy na boisko klubu SC „Preussen”. Powściągliwie dotąd zachowujący się P. zmienił się nie do poznania. Rzucił krótko „to moje klimaty” i tyle go widzieliśmy. Otoczone wałem boisko,gdzie „Gedania” toczyła zażarte boje podziałała. Pordzewiałe bramki, dziurawe boisko, poszukiwane resztki klubowych zabudowań - czy może być coś piękniejszego? P. Biegał z aparatem, a ja patrząc za nim (bo okolica niespokojna) widziałem piłkarzy „Preussen” wprowadzających na mecz po jednym z kłębiących się przed wejściem dzieciaków, bo taki był dobry zwyczaj. Patrzyłem na otoczenie boiska, gdzie mali szczęśliwcy mogli oglądać mecz nie bojąc się, że wokół boiska zostanie rozciągnięta płachta uniemożliwiająca dzieciakom mającym równie mało szczęścia, jak pieniędzy, którzy próbowali obejrzeć mecz z położonego nieopodal wyższego wału. To potęga Brunonowej narracji. Podobne emocje wzbudziło położone niedaleko drugie boisko drużyny „Ostamrk-Hansa”. Tam ciągle uprawia się sport. Szczęście, ze coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę od jak dawna [c.d.n]

środa, 3 grudnia 2014

Sukces w Warszawie

W kwietniu (16 i 17. 04) 1933 r. "Gedania" gościła w Warszawie. Odniosła tam jedno z najbardziej znaczących zwycięstw w swojej historii, choć były to tylko mecze towarzyskie. Gdańska drużyna wygrała z "Warszawianką" aż 5:2. Drugi mecz z "Legią" Warszaw został przegrany w stosunku 2:4, ale i tak gdańszczanie wracali do Gdańska w szampańskich nastrojach.  Sprawozdawca "Przeglądu Sportowego" tak charakteryzował grę gdańszczan:
"Jedenastka gości jest zespołem wyrównanym bez specjalnie rzucających się w oczu punktów słabych lub mocnych. Operują nieskomplikowanemi sposobami gry, dążą do jak najszybszego zdobycia terenu i strzelają z każdej pozycji. Strzał do bramki jest zaletą wszystkich napastników Gedanji i tej zalety mogą im zazdrościć nasi gracze. Szybkość decyzji strzału i sztukę oddania go w biegu mieli, prócz piątki ataku gości, tylko Nawrot z Legji i Korngold z Warszawianki. Te niezwykle ważne dla efektywnego rezultatu zalety wsparte są o wcale niezłą technikę, tak że jako całość są gdańszczanie bardzo groźnym zespołem[…] Słabą stroną Gedanji jest forma fizyczna, która już absolutnie nie pozwoliła im na rozwinięcie normalnej gry w drugim dniu. To pomogło znacznie Legji do zwycięstwa […] Skład Gedanji był następujący: Borus - Tiszbein, Drożniewski-Kłosowski, Srzamke, Potrykus-Klein, Piasecki, Keller, Dołecki, Kowalski. W drugim dniu Drożniewskiego zastąpił Kunz, a Kleina - Wilgórski".⁠


Dokładne sprawozdanie z obydwu meczów poniżej:




niedziela, 30 listopada 2014

Historia futbolu - wciąż fascynująca

Pisząc o dawnym sporcie szukam obrazów. One mnie inspirują, zwłaszcza materiały filmowe. pozwalają wyobrazić sobie, jak to właściwie wyglądało. Szukam materiałów archiwalnych, które często wmontowane są w filmy dokumentalne, na jakiś konkretny temat. Filmów o historii piłki nożnej widziałem już sporo, nie ze wszystkimi wizjami autorów się zgadzam. Ale wciąż smakuję fragmenty, te archiwalne.





Przedwojenne siatkarki "Gedanii"

Piszę te słowa siedząc na pięknej hali sportowej w malowniczej kaszubskiej miejscowości, Stężyca. Na boisku młodziutkie siatkarki “Gedanii”. Pełne pasji i emocji mecze, radość i łzy, rywalizacja. Na hali tylko garstka rodziców, kolegów i koleżanek, bo to niedzielne przedpołudnie, a poza tym rozgrywki to w pełni amatorskie. Dokładnie tak musiało to wyglądać w rozgrywkach przedwojennych. Nawet w rozgrywkach gdańskiej najwyższej klasy rozgrywkowej w piłce nożnej zdarzało się, że drużyny (“Gedania” także) przyjeżdżały na mecze zdekompletowane i grały np. w dziesiątkę. Inne sekcje, czy jak je wówczas zwano Wydziały gdańskiego klubu (z wyjątkiem bokserów) występowały w rozgrywkach dużo mniejszej rangi i tam podobne sytuacje zdarzały się częściej. Jak to u amatorów.
W “Gedanii” funkcjonował bardzo prężny Wydział Kobiet, którego członkinie uprawiały lekkoatletykę i grały w piłkę ręczną. Często otrzymuję pytanie, czy grały w siatkówkę?
Grały, choć większych sukcesów nie odniosły. Najważniejszym występem siatkarek “Gedanii” był występ na I Igrzyskach Polaków z Zagranicy i Wolnego Miasta Gdańska, jakie rozegrano na początku sierpnia 1934 r. w Warszawie. Gedanistki wystąpiły w reprezentacji Polaków z Gdańska i w pierwszym meczu pokonały Niemcy 2:0 (15:4, 15:1). W finale przegrały niestety po wyrównanej grze z lepszą technicznie Czechosłowacją 1:2 (15:12, 11:15, 10:15), ale drugie miejsce było znakomitym wynikiem. Zanim wyjechały do Warszawy, w Gdańsku odbyły się eliminacje, które miały pomóc w wybraniu najlepszych zawodniczek. W turnieju wystąpiły dwie drużyny “Gedanii” oraz “Gimnazjum Polskie” i “Szkoła Handlowa”. Turniej zakończył się następującymi wynikami:
1. Gedania I 4 punkty (Szkoła Handlowa 2:0; Gimnazjum Polskie 1:2; Gedania II 2:0)
2. Gimnazjum Polskie - 4 punkty (Szkoła Handlowa 0:2; Gedania I 2:1, Gedania II 2:0)
3. Szkoła Handlowa - 2 punkty (Gimnazjum Polskie 2:0; Gedania I 0:2; Gedania II 0:2)
4. Gedania II - 2 punkty (Gimnazjum Polskie 0:2; Szkoła Handlowa 2:0; Gedania I 0:2)
Co ciekawe, słaby wynik drugiego zespołu “Gedanii” był tłumaczony niepełnym składem w przegranych meczach.


sobota, 22 listopada 2014

Dwa wycinki

Dziś dwa wycinki z "Gazety Gdańskiej" z 1936 i 1937 r. Pierwszy mocno mnie zadziwił i zniesmaczył, ale uznałem, że warto go upublicznić jako swoisty aneks do wpisu o Leo Sauerze. Antysemityzm był i jest straszną chorobą, niezależnie od narodowości.


Drugi zawiera ciekawy, kryminalny wątek związany z historią  "Bałtyku" Gdynia.  Mały epizdod, jako aneks do jubileuszowej monografii Stanisława Głowackiego i Sławomira Orlikowskiego "Bałtyk Gdynia. Historia, wspomnienia, fakty" (Gdańsk 2006)


To oczywiście tylko poboczne okruszki znalezione przy okazji kwerendy prasowej. Te najistotniejsze, dotyczące "Gedanii" na razie trzymam dla siebie, bowiem do końca nie wiem, co znajdzie się w książce. Nie chcę po prostu dublować materiałów. Wkrótce jednak możecie spodziewać się większej ilości materiału dotyczącej gdańskiego klubu, a przede wszystkim relacji z procesu powstawania książki. Okoliczności są bowiem bardzo ciekawe i godne uwiecznienia. Spotkania, rozmowy, kontakty w publikacji się nie znajdą, bowiem nie będzie to książka reporterska. Uwiecznię je zatem w tym miejscu.

środa, 19 listopada 2014

Gdańscy olimpijczycy

W "Gedanopedii" właśnie ukazało się opracowane przeze mnie hasło "Olimpijczycy gdańscy". Strasznie niewdzięczna robota (zaczęta kiedyś z kolegą Mariuszem S. przy okazji wystawy sportowej w 2012 r.), dużo grzebania, mnóstwo rozbieżnych wersji i relacji, ale jest w jednym miejscu. Przeglądajcie tabelki, sprawdzajcie, dawajcie znać na temat znalezionych błędów, czy możliwych uzupełnień. Dla dobra wspólnego, bowiem nigdzie indziej podobnego rejestru nie ma, a przyda się.

wtorek, 18 listopada 2014

Leo Sauer (1883-1945)

Podczas celebracji pierwszego tytułu mistrzowskiego "Schalke 04" Gelsenkirchen na boisku pojawiła się wymalowana na biało-niebiesko świnia. Może nie był to dowcip najwyższej próby, ale na pewno został zapamiętany. Osobą, która za tym stała był wielki fan i mecenas klubu z Gelsenkirchen, właściciel miejscowej rzeźni, Leo Sauer (ur. 11 kwietnia 1883). Jako, że był człowiekiem majętnym wspierał klub i zawodników indywidualnie, czym przyczynił się do dekady Schalke, czyli okresu wielkich sukcesów w latach trzydziestych. Nie nacieszył się jednak nimi, bowiem po dojściu nazistów do władzy został z klubu usunięty. Był Żydem.
Co wspólnego ma Leo Sauer z "Gedanią"? Po aresztowaniu i pobycie w getcie w Rydze (wraz z żoną Augustą),  trafił w to samo miejsce, gdzie trafiło wielu Gedanistów: do obozu koncentracyjnego Stutthof. Tam zginął tuż przed końcem wojny, w marcu 1945 r.
Kiedy znalazłem informację o nim w "11 Freunde" powróciły myśli, które mam już od jakiegoś czasu w tyle głowy - aby w obozie Stutthof upamiętnić przebywających tam sportowców. Temat ten jest jednak jeszcze niedokładnie rozpoznany, ale nie tak też trudny do zbadania. Może więc się uda.
W osiemdziesiątą rocznicę dojścia do władzy nazistów (30 stycznia 2013 r.) klub "Schalke" 04 uczcił swoich żydowskich członków stosowną tablicą i wzruszającą uroczystością. Znaleźli się na niej piłkarze, działacze, sympatycy - ludzie związani z klubem Relacja tutaj. Nic, tylko się uczyć.



środa, 12 listopada 2014

Pamięć o Polakach

„W przedstawionej dokumentacji przy nazwisku Alf Liczmański przeczytać można symbol I/22-jedynka rzymska to w tym przypadku numer kwartału, a nie rzędu, natomiast arabskie 22 to numer nagrobka. Mówię świadomie nagrobka, nie grobu, ponieważ grób znajduje się tam gdzie był, czyli na przeciwległym krańcu cmentarza, natomiast nagrobek - nie tylko ten jeden zresztą - „powędrował” z I rzędu z prawej, patrząc od strony alei, do najbardziej na lewo wysuniętego kwartału,gdzie w myśl wizji artystycznej rzeźbiarza powstała tzw. Aleja zasłużonych.Pominę tu kolejne przykłady rodzinne, np. brata Mamy Witolda Nełkowskiego […] i skupię się na nazwiskach: Franciszek Fojut, Roman Ogryczak i Bolesław Gdaniec, ponieważ ich pogrzeb odbył się razem z pogrzebem Alfa Liczmańskiego 14 listopada 1948 roku, obok którego spoczywają […] Są to miejsca od 64 do 68 w I rzędzie, na prawo od głównej alei. Tymczasem nagrobki tych osób umieszczono w skrajnym I kwartale i w kwartale V na lewo od głównej alei. Nikt jednak nie przenosił szczątków, nikt nie kontaktował się z rodziną […] Na tym kamiennym bloku, który znajduje się teraz obok nagrobka z 1983 roku widnieje napis: Alf Liczmański, komendant gdańskiej chorągwi ZHP, zamordowany w Grenzdorfie 1940. Natomiast na tym najnowszym, w formie stylizowanego krzyża, wyryto z boku napis: rozstrzelany w Gdańsku”.
Refleksje Reginy Liczmańskiej-Małek, córki Alfa, wprowadzają w podstawowy problemy cmentarza na Zaspie. To jeden z głosów rodzin, powtarzany często przez walczącą Panią Reginę, przy różnych okazjach. Do tej pory bowiem nie zrobiono tam porządku. Nie wchodząc w szczegóły, w trakcie realizowania różnych koncepcji zagospodarowania terenu cmentarza, który miał się stać pomnikiem Polaków z Wolnego Miasta Gdańska, ofiar hitleryzmu, zapomniano o samych Polakach. Ostatni, zrealizowana też połowicznie, projekt autorstwa Wiktora Tołkina stworzyła przestrzeń symboliczną, rozmieszczając nagrobki według uznania autorów koncepcji. Wytyczono alejki, rozmieszczono nagrobki, a szczątki bohaterów pozostały gdzie indziej. To jeden problem. Drugim są powtarzające się nagrobki tych samych osób, wynikające z różnych realizowanych w tym miejscu koncepcji oraz nieprzewidzianych wydarzeń. Takim było odkrycie grobu rozstrzelanych obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku, którzy w 1992 r. zostali uroczyście pochowani w nowo wybudowanej mogile. Ich wystawione wcześniej symboliczne nagrobki pozostały jednak w innej części cmentarza. Trzecim problemem są błędy na nagrobkach, korygowane później częściowo, ale oczywiście nie wszystkie. A nawet jeżeli korygowano, to błędnych zapisów nie usuwano. Powoduje to koszmarne zamieszanie wśród odwiedzających cmentarz.



Na koniec mały, związany z “Gedanią“ przykład członka klubu i wielce zaangażowanego działacza wielu polskich organizacji Witolda Nełkowskiego (1902-1940). To postać szczególnie mi bliska poprzez zachowane grypsy, jakie słał do swojej żony Łucji z obozu Stutthof i podobozu w Przebrnie. Ich lektura to przeżycie, które trudno opisać, zwłaszcza, jeżeli wie się co za chwilę się stanie. Został rozstrzelany 11 stycznia 1940 r. w jednej z dwóch słynnych egzekucji dokonany niedaleko obozu. Co mamy na pomniku: rozstrzelany w 22 III 1940 r. w Gdańsku. Obok znajduje się kamień z poprawką mówiącą o rozstrzelaniu w Stutthofie. Patrząc na nagrobek zastanawiamy się, które miejsce jest prawdziwe? Data nie została skorygowana. W tym kontekście nie jest już najważniejsze, czy ciało Witolda Nełkowskiego znajduje się pod nagrobkiem? Prawdopodobnie w ogóle nie ma go na  Zaspie, bo szczątki ofiar egzekucji styczniowej zostały umieszczone w urnie pomnika Walki i Męczeństwa, stojącego na terenie obozu Stutthof.
To tylko kilka uwag, dotyczących tego szczególnego miejsca. W książce opisuję je jako przykład naszej, byle jakiej pamięci o Polakach z Wolnego Miasta. Oburzał się na to już Brunon Zwarra, ale niewiele się zmieniło.  To tyle, jeżeli chodzi o cmentarz na Zaspie.

sobota, 8 listopada 2014

Gedanista Brunon

Wreszcie jest! Film, który obejrzałem na Biskupiej, w siedzibie Stowarzyszenia WAGA, w ramach urodzinowej wystawy. Jak już pisałem, film nie tylko pięknie pokazuję Biskupią Górę, łączy teraźniejszość z przeszłością, ale jest też dla mnie osobiście wspomnieniem spotkania z Panem Brunonem w jego domu. Może dlatego bardzo mi się podoba.


sobota, 1 listopada 2014

Nekropolia "Gedanii"

Jest w Gdańsku takie miejsce, o którym pamiętano w okresie PRL-u, zapędzając tam grupy szkolne i delegacje, a o którym niemal zapomniano w okresie tzw. wolności, czyli kiedy wszystko wolno. Nikt już do niczego nie zmusza. Stąd i frekwencja na cmentarzu na gdańskiej Zaspie dużo słabsza, niż kiedyś. Także dzisiaj, kiedy tradycyjnie odwiedzamy groby. Nie wspominam już o dniu codziennym, kiedy hula wiatr, a kilku panów spożywa sobie tradycyjne “co nieco” w cieniu fantastycznego i zabytkowego już drzewostanu. Są tam drzewa, które mają 140 lat! Nie o tym jednak chciałem napisać.

Kilka tygodni temu uczniowie klasy sportowej pobliskiego gimnazjum, którzy niemal wszyscy trenują w “Gedanii” odwiedzili cmentarz, aby zapalić świeczkę. Długo zastanawiali się gdzie ją postawić - wybrali najmłodszego z rozstrzelanych obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku. Tak im się wydawało. Nikt nie powiedział im o 10-letniej Erwince Barzychowskiej, najmłodszej ofierze walk o Poczcie. Żaden z nauczycieli nie powiedział także, bo zapewne sam nie wiedział, że na Zaspie spoczywają Gedaniści. To po prostu klubowa nekropolia, miejsce, które winno być obowiązkowym dla młodych ludzi, którzy zaczynają trenować w tym klubie. Nie będę tu wyliczał szczegółowo wszystkich - znajdzie się to w książce. Wskażę tylko tych, którzy stanowią elitę, nie tylko klubową. To Ci, których nie dało się złamać. Zostali rozstrzelani w dwóch słynnych egzekucjach. W dniu 11 stycznia 1940 r. rozstrzelano pierwsze 22 osoby a 22 marca tegoż roku (w Wielki Piątek) drugą grupę, liczącą 67 osób.⁠ Jak już wspomniałem, byli wśród nich  członkowie K.S. "Gedania". W styczniu życie stracili: Franciszek Kręcki, Stanisław Langiewicz, Witold Nełkowski oraz Czesław Tejkowski. W marcu rozstrzelani zostali: Edmund Detlaff, Bernard Filarski, Alfons Garyantesiewicz, Stefan Goldman, Zygmunt Grimsmann, Wilhelm Grimsmann, Józef Ossowski, Leon Trzebiatowski, Szymon Witkowski, Jan Jęsikiewicz, Antoni Lendzion, Konrad Sojecki, Gustaw Szarski, Augustyn Wesołowski, Anastazy Wika-Czarnowski.




Obecność zawodników i działaczy związanych z "Gedanią" w obydwu egzekucjach przynosi chwałę klubowi.  Gedaniści stanowili istotną część  wszystkich  rozstrzelanych. To była elita, której nie można był sobie podporządkować, przekupić czy złamać. Siła tych ludzi była zbyt wielka. Trzeba było ich fizycznie wyeliminować, co jest bardzo eleganckim słowem na określenie dokonanego na nich morderstwa. Pamięć o nich jest naszym obowiązkiem, a na pewno ludzi, związanych z “Gedanią”. Śledząc ich losy można się bowiem przekonać, że uprawianie sportu, czy działanie na jego rzecz łączyć się może z pięknym życiem, pełnym idei, oddania i pasji. To trzeba ocalić.



środa, 29 października 2014

Poznań-Danzig w boksie

W 1935 r. zawody z udziałem sportowców gdańskich nacechowane były mocnym nacjonalizmem. Zwłaszcza, kiedy rywale pochodzili z Polski. Tak też było w towarzyskim, kompletnie zapomnianym meczu bokserskim Poznań-Danzig z marca 1935 r.  Oto sprawozdanie z tego meczu (z polskiej Gazety Gdańskiej).



sobota, 25 października 2014

Brunon - 95 lat

“Występ w “Gedanii” był sprawą honorową i nigdy nie było mowy o grze za pieniądze. Buty piłkarskie miałem własne, koszty przejazdów płacił klub, pokrywając je najczęściej z otrzymanych od gospodarzy boisk części wpływów. Gdy pozostała z tego jakaś nadwyżka, przeznaczano ją dla wspólnego poczęstunku lub kolacji. Jakże żenująca była dla mnie sytuacja, gdy grając w 1962 roku w Kartuzach w drużynie odlboyów z Gdańska otrzymałem kilkadziesiąt złotych diety”.
Fragmencik “Wspomnień gdańskiego bówki” mówi wiele o ich autorze. Brunon Zwarra, rocznik 1919, bezkompromisowy, krnąbrny bojownik o pamięć o Polakach z Wolnego Miasta. Głośno protestował przeciwko przyznaniu tytułu Honorowego Obywatela Miasta Gdańska Günterowi Grassowi. Więzień Stutthofu i piłkarz “Gedanii”, zarówno przed, jak i po wojnie. Jak sam podkreśla sport dał mu siłę charakteru i kondycję, dzięki czemu zniósł nieludzkie warunki obozowe, przeżył wojnę, a po niej rozpoczął pracę w swojej Emalierni Segora, która otrzymała nazwę, jakżeby inaczej, “Gedania”. Był jednym z tych reaktywowali klub i zdobyli mistrzostwo Gdańska. Długo by można pisać o tym mało sympatycznym, nieufnym, ale jakże charyzmatycznym Gedaniście. Jego serie książek “Wspomnienia gdańskiego bówki” (5 tomów) oraz “Gdańszczanie” (5 tomów), powinny być lekturami obowiązkowymi w każdej gdańskiej szkole. Niestety nie są, a i gdańszczanie nie zawsze wiedzą o kogo chodzi. Hasło w “Gedanopedii” bije rekordy zwięzłości i politycznej poprawności. A szkoda, bo to gdańszczanin z krwi i kości.
Ostatnio Stowarzyszenie “WAGA” z Biskupiej Góry, gdzie Brunon mieszkał zorganizowało mu 95. urodziny. Oczywiście bez jubilata, bo od lat nie wychodzi ze swojego domu w Oliwie. Miałem okazję być tam raz i rozmowa w jesienne popołudnie na zawsze pozostanie mi w pamięci. Na urodzinach nie byłem, natomiast w ostatnią środę odwiedziłem siedzibę “WAGI”, gdzie zorganizowano małą wystawę poświęconą Brunonowi. Obejrzałem też znakomicie zrealizowany film.







Zupełnie przypadkiem, ale w życiu nie ma przypadków, spotkałem córkę B. Zwarry, jak też dwie Panie z rodziny innego z Gedanistów, bardzo związanej z Towarzystwem Gimnastycznym "Sokół" w Gdańsku. Uwielbiam takie miejsca, gdzie pamięć jest żywa. Wdzięczny jestem koleżankom ze Stowarzyszenia za to, co robią, za urodziny, film, wystawę, ale przede wszystkim za możliwość spotkania. To dzięki ludziom właśnie, mój projekt jest także żywy, a sądzę, że dopiero po wydaniu książki, naprawdę ożyje. Mam nadzieję, że uruchomi pokłady pamięci, szczątkowej, ale jakże cennej - “bo wie Pan, najpierw byłyśmy za małe, a później rodzice nic nam nie mówili, bo nie wolno było. Pamiętamy niewiele” Ale z takich okruchów da się złożyć obraz zapomnianego klubu sportowego i przywrócić pamięć o ludziach, którzy na to bardzo zasługują. Rozmowa zeszła oczywiście na książkę, która jest oczekiwana coraz bardziej. To dla mnie wielka motywacja, ale też … ciśnienie rośnie.






środa, 22 października 2014

Pamięci awansu do III ligi

Statystyki ruchu turystycznego wskazują wyraźnie na wzrost sektora turystyki kulturowej, gdzie jedną z głównych motywacji podróżujących są zagadnienia i atrakcje kulturalne oraz kulturowe. Wszyscy, którzy odwiedzamy areny sportowe, widzimy wyraźnie, że funkcjonuje coraz lepiej turystyka sportowa. Ludzie jeżdżą na imprezy sportowe w roli widzów, ale także uczestników.    Startując w tym roku w Półmaratonie Żarnowieckim spotkałem dużą grupę ludzi, którzy planując urlop nad morzem dostosowali swoje plany do terminu biegu. A skoro tak, to warto wyraźniej zaznaczać miejsca związane ze sportem i jego historią. Nowe areny, hale, ośrodki sportowe odsunęły na bok tradycyjne miejsca uprawiania sportu, które popadają w zapomnienie. Szkoda. Piszę to na kanwie przypadkowo odkrytej tablicy. Wędrując bulwarem w Pucku zobaczyłem prezentowaną na zdjęciu tablicę, dotyczącą największego sukcesu w historii klubu “Zatoka” Puck. Nie było to zdobycie Pucharu Europy, a jedynie (a może aż?) awans do III ligi.



Takie lokalne “sportowe miejsca pamięci” warte są rozpropagowania. Może stworzymy katalog takich “atrakcji” dla miłośników sportu?    

piątek, 17 października 2014

Być jak Polska

Ostatni w tabeli Werder Brema jedzie do Monachium na mecz z Bayernem. Starcie Dawida z Goliatem. I oto trener Robin Dutt mówi na konferencji prasowej, że "widzieliśmy co zrobiły Polska i Irlandia, która zdobyły 4 punkty przeciwko Niemcom. Możemy zrobić to samo. Być może my jesteśmy Polską albo Irlandią". Takie słowa, zapewne nie jedyne w ostatnich dniach, to chyba najlepsza nagroda dla naszych piłkarzy. A dla nas po prostu duma.

 

czwartek, 16 października 2014

Zawodowy mistrz świata w Gdańsku

Historia gdańskiego sportu zawiera w sobie mnóstwo jeszcze nie rozpoznanych epizodów. Jednym z takich jest wizyta zawodowego mistrza świata w zapasach z 1935 r., Aleksandra Garkowienki. To jeden z dwóch najwybitniejszych polskich zapaśników dwudziestolecia międzywojennego. Do historii przeszły jego pojedynki z innym siłaczem, Teodorem Sztekkerem. Obaj panowie byli zresztą bardzo zaprzyjaźnieni, stąd pojawiały się czasem podejrzenia, że ich walki są ustawiane. Walczyli bowiem dla pieniędzy, żyli z tego.
O Garkowience wiadomo niewiele. Pochodził z Rosji, skąd uciekł przed rewolucją. Potężnej postury budził powszechną ciekawość. Tak musiało być i w Gdańsku, gdzie w 1934 r. wygrał turniej zapaśniczy.


W notatce prasowej przedstawiany jest jako mistrz świata. W dostępnych mi publikacjach znalazłem informacje o jednym tylko tytule  - ale w roku następnym - 1935. Ile razy zdobywał tytuł, jakie jeszcze miał osiągnięcia?
Wiemy jak umarł, a właściwie, jak zginął:

Albo osiemnastego, albo dziewiętnastego – w połowie września – trzy sztukasy niemieckie tak zbombardowały ulicę Wspólną, że prawie żadnego całego domu nie było. To wszystko potem zobaczyłem, tego nie widziałem na własne oczy, bo to były dalsze odcinki Wspólnej, za Marszałkowską, w kierunku placu Trzech Krzyży. Ale na zdjęciach to było. 
Jeszcze w tym samym okresie byłem u wujostwa Błeszyńskich na ulicy Koszykowej 43. Tam był mój brat, w moim wieku, Rysio Błeszyński, już nieżyjący. Poszliśmy tam z Darusiem Ptaszyńskim, który też nie żyje. Staliśmy w bramie tego domu i był z nami słynny atleta, zapaśnik w stylu wolnym Aleksander Garkowienko, który w 1935 roku wywalczył mistrzostwo świata w barwach polskich, choć sam był z pochodzenia Ukraińcem. Jemu się powodziło lepiej niż nam, dlatego że Ukraińcy u Niemców mieli dobrze. Mieli kartki do niemieckich sklepów specjalnych Meinla i tak dalej. Ale on był zaprzyjaźniony z moim wujostwem i co mógł, to im z tej żywności dawał. Stoimy i rozmawiamy. On był bardzo pogodny, wesoły, jak małe dzieciaki były, to ich zabawiał, na rękach chodził, cuda robił. Doskonale wysportowany choć miał 135 kilo żywej wagi. W pewnym momencie w tej bramie robi się ciemno, a to było przecież słoneczne popołudnie wrześniowe. Głuchnę, nie wiem, co się ze mną dzieje. Po bliżej nieokreślonej chwili odzyskuję przytomność. Pył ceglano-wapienny wypełnia tą bramę. Mówię: „Daruś!”. Daruś się podnosi i przewraca, ma nogę urwaną pod kolanem. O dziwo krew, mimo że są tętnice, schodzi gęstymi skrzepami. Nadzwyczajna samoobrona organizmu, coś niesamowitego. Ale wszyscy jesteśmy czymś mokrym, lepkim oblepieni. Garkowienko rozerwany na strzępy. Byłem świadkiem śmierci Aleksandra Garkowienko. Wydarzenie, o którym się po prostu nie zapomina. 


To relacja z Powstania Warszawskiego Tadeusza Andrzeja Goldmanna, ps. Dudek, zamieszczona na  stronie http://ahm.1944.pl
I jeszcze zdjęcie z Narodowego Archiwum Cyfrowego



To tylko szczątki informacji o znanym niegdyś sportowcu, który wpisał się także w historię gdańskiego sportu. jakże niewiele o nim wiemy, a cóż dopiero powiedzieć o zapaśnikach, z którymi walczył na turniej w Gdańsku?


poniedziałek, 13 października 2014

Koniec z Grunwaldem

Opowiadałem tą historię już kilka razy. dziś już po raz ostatni, bo w sobotę straciła aktualność. Żal mi trochę, choć z drugiej strony wreszcie się to stało - Polska wygrała z Niemcami w piłkę nożną. Spełniło się marzenie tych wszystkich, którzy czekali, choćby Gedanistów, którzy jechali (o ile dojechali) do Berlina w 1933 r.
Jako że opowiadam po raz ostatni muszę z detalami, które są ważne, bo opowieść zahacza o jeden z naszych najważniejszych mitów narodowych. Mitu o wielki zwycięstwie nad znienawidzoną nacją, odwiecznych uciemiężycieli. Chodzi właśnie o Niemców, a zwycięstwo, o którym mowa, to wygrana w bitwie pod Grunwaldem. Od XIX w., od dzieł m.in. Matejki i Sienkiewicza upowszechniło się przekonanie, że było to starcie dwóch narodów, polskiego i niemieckiego (są tam jeszcze Litwini, którzy dorobili się własnej wersji tego mitu), atakowanego i atakującego. Polacy, stojący wtedy przed realnym niebezpieczeństwem wynarodowienia, od stu lat nie mający już swojego państwa, potrzebowali takich obrazów, które dawały nadzieję. I prostych zestawień, takich jak: skoro Polacy “dali radę” pod Grunwaldem, to i poradzą sobie w walce z zaborcami, zwłaszcza tym pruskim. Nie muszę dodawać (chyba), że nastąpiło oczywiste przerobienie prawdy historycznej na potrzeby  mitu - opowieści, która miała poderwać Polaków do walki, dać im nadzieję. Po Grunwaldem bowiem walczyło wiele nacji, a po stronie Europy reprezentacja niemal całego starego kontynentu, wśród których Krzyżacy-Niemcy znajdowali się w mniejszości. Poza tym nie bardzo oni wtedy myśleli kategoriami narodowymi. Nic to jednak.
Mit o Grunwaldzie płynął wartko przez lata, podsycany także w PRL, kiedy też potrzebowaliśmy wroga - zachodnich Niemców - którzy najpierw kwestionowali naszą zachodnią granicę, a później opływali w dobra wszelakie, których u nas brakowało. No i nie dawali się pokonać na zielonej murawie. Na szczęście pod Grunwaldem “daliśmy radę”, czego świadomość sprawiała, że było nam lżej (po wojnie do Grunwaldu 1410, dorzucaliśmy jeszcze Berlin 1945).



I tu już finał opowieści. Otóż wędrując sobie na mecz Polska-Niemcy w Gdańsku na straganie pod stadionem zauważyłem szal, który widać na zdjęciu. Mowę mi na chwilę odjęło, bom naiwnie myślał, że duchy Matejki i Sienkiewicza uleciały już z narodu, a już tym bardziej nie spodziewałem się ich pod gdańskim stadionem. Zapytałem o to sprzedawcę i usłyszałem: “co się Pan dziwi? Przecież to było nasze ostatnie zwycięstwo nad Niemcami!”. Zawstydzony własną ignorancją, kupiłem szal i odtąd wisi u mnie, na reprezentacyjnym miejscu. Trochę tylko żal, że stracił aktualność. 11 października 2014 r. - POLSKA-NIEMCY 2:0 !!!

sobota, 11 października 2014

Wycieczka do Berlina

Dziś kolejne wielkie piłkarskie starcie z Niemcami. Wielu z nas jedzie już do Warszawy, aby przeżyć go na żywo, także rodacy, mieszkający w Niemczech. Dla nich to szczególnie ważny mecz. Po powrocie albo dumnie podniosą głowę, albo będą unikać zaczepnych spojrzeń niemieckich sąsiadów. Nie chodzi tylko o wynik, ważna jest postawa na boisku. Dziecinada? Może, ale życie wyzute z emocji, staje się bezbarwne. Także sport.
Kiedy graliśmy pierwszy mecz z Niemcami, 3 grudnia 1933 r. emocje były znacznie większe. Jak pisał sprawozdawca “Przeglądu Sportowego” oprócz flag Polski i Rzeszy, w każdym wolnym miejscu na stadionie czernił się znak swastyki.Przed meczem, w czasie ogrywania niemieckiego hymnu nacjonalistyczna histeria. Ręce wyciągnięte w nazistowskim pozdrowieniu. Brrr...



W tych trudnych warunkach, zgodnie z powszechnym poglądem, reprezentacja Polski “dała radę”, tracąc jedyną bramkę w 89 min.  Jak pisano: “Chociaż wynik brzmi 1:0 dla Niemiec, nie zeszliśmy z berlińskiego boiska pokonani” Ot, taka nowa definicja remisu.
Dziś nie targają nami już niezdrowe nacjonalizmy. Emocje oczywiście są, ale sportowe, bo to już zupełnie inne czasy. “Urodziłem się tutaj, mam wielu przyjaciół, ale w sobotę, kiedy wybiegnę na boisko liczy się dla mnie tylko orzeł na mojej piersi” powiedział wczoraj w niemieckiej TV Łukasz Podolski, mając na myśli raczej orła koloru czarnego.
Mecz w Berlinie, w 1933 r. chciało także zobaczyć wielu Gedanistów. Podróżowanie nie było wtedy takie proste, więc w organizację wyjazdu włączył się klub. Czy dotarli na miejsce? Nie wiem.



wtorek, 7 października 2014

Kwiaty i śpiewy na gdańskim dworcu

Pisałem już w tym miejscu o pobycie Stanisławy Walasiewicz na polskim stadionie we Wrzeszczu. Dziś o akcji, która z perspektywy czasu wydaje się zahaczać o śmieszność. A jednak …
Jak też już pisałem, władze “Gedanii” bardzo dbały o każdy kontakt ze sportem polskim, z polskimi sportowcami i czyniły wiele starań, aby sprowadzać do Gdańska ludzi i drużyny. Można było wiele się nauczyć, ale chodziło zarówno o manifestację polskości, jak i motywację dla zawodników, którzy występując w biało-amarantowych barwach nie mieli łatwego życia w Wolnym Mieście Gdańsku. Mieście zamieszkałym w większości przez Niemców.
W dniu 14 października 1932 r. na pokładzie m/s “Pułaski” przybyła do Gdyni Stanisława Walasiewicz (1911-1980).



To bodaj najwybitniejsza lekkoatletka w historii naszego sportu, nawiasem mówiąc ciągle czekająca na swoją krytyczną biografię. Oto lista jej osiągnięć umieszczona na stronie PKOl:
Była: 14-krotną rekordzistką świata (50 , 60, 80, 100, 200, 220 y, 1000 m), 7-krotną reprezentantką Polski w meczach międzypaństwowych (1929-1946 (33 starty, 22 zwycięstwa indywidualne), 46-krotną rekordzistką Polski (na dystansach od 50-1000 m, w biegach sztafetowych oraz  w skoku w dal, biegu 80 m pł i 5-boju) oraz  24-krotną mistrzynią Polski, m.. in. w biegu na 60 m (1934, 1935, 1938, 1946), 100 m (1934, 1935, 1938, 1946) i 200 m (1934, 1935, 1938, 1946). Rekordy życiowe: 60 m – 7.3 (24 września 1933 Lwów), 100 m – 11,6 (10 czerwca 1936 Cleveland), 200 m – 23.6 (4 sierpnia 1935 Warszawa), 400 m – 57,6 (18 sierpnia 1935 Budapeszt), 800 m – 2.18,3 (23 maja 1931 Cleveland), 80 m pł – 12,2 (15 września 1946 Brno), wzwyż – 1.49 (18 czerwca 1938 Cleveland), w dal – 6.125 (18 czerwca 1939 Cleveland), dysk – 38.99 (4 sierpnia 1930 Cornwall), oszczep – 38.94 (25 września 1938 Grudziądz), 3-bój – 190 (11 października 1933 Warszawa), 5-bój „N” – 369 (25 września 1938 Grudziądz).

Była dwukrotną olimpijką – oto jej wyniki (z tego samego źródła):
1932 Los Angeles: 100 m – 1 m. w przedb. (4 zaw.) z  wynikiem 11.9, 1 m. w półfin. (6 zaw.) z wynikiem 11.9 i 1 m. w finale (6 zaw.) z wynikiem 11.9, zdobywając złoty medal; rzut dyskiem – 6 m. na 9 start. zawodniczek z wynikiem 33.60 (zw. reprezentantka USA L. Copeland – 40.48).
1936 Berlin: 100 m – 1 m. w przedb. (5 zaw.) z wynikiem 12.5, 2 m. w półfin. (6 zaw.) z wynikiem 12.0, 2 m. w finale (6 zaw.) z wynikiem 11.7, zdobywając srebrny medal.

Jej życie to ciągła konieczność dokonywania wyborów i to bardzo zasadniczych. Walasiewicz zakwalifikowała się do olimpijskiej reprezentacji USA już na igrzyska w Amsterdamie w 1928 r. Była jednak za młoda na otrzymanie obywatelstwa. Cztery lata później nie było już z tym problemów i Amerykanie chcieli ściągnąć młodą Polkę do swojej kadry. Ta jednak podjęła bodaj najważniejszą decyzję w życiu – chciała reprezentować kraj urodzenia. Powiedziała wtedy:

„Zawsze czułam się Polką, gorąco pragnęłam, aby dla mnie i moich rodaków, którzy wyemigrowali do Ameryki, zagrano w Los Angeles Mazurka Dąbrowskiego i wciągnięto na maszt flagę polską. Dla nas, dla Polonii amerykańskiej, była to sprawa honoru i wynagrodzenia za wiele trudnych chwil, jakie niejednokrotnie przeżywaliśmy na obczyźnie”

Buty Stanisławy Walasiewicz - zbiory Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie


I była w tym konsekwentna aż do tragicznej śmierci. Jako zawodniczka zapisała wspaniałą kartę w dziejach polskiego sportu – dwa medale olimpijskie w jednej z najbardziej prestiżowych konkurencji lekkoatletycznych, setki medali i rekordów w biegach na różnych dystansach, biegach przez płotki, skoku w dal i wzwyż, rzucie dyskiem i oszczepem, pięcioboju. Na początku lat trzydziestych była bez wątpienia najlepszym sportowcem Polski – kroku dotrzymywał jej tylko Janusz Kusociński. Jej postać inspirowała wielu młodych sportowców, dla których była wzorem, nauczycielką. Choć to słowo mocno dziś niepopularne – była patriotką. Zginęła zastrzelona na parkingu centrum handlowego w Cleveland, gdzie wybrała się podobno aby zrobić zakupy na godne powitanie polskiej reprezentacji koszykarek, która przebywała wtedy w USA. Wykonana wtedy sekcja zwłok i jej wyniki miały tragiczne skutki dla pamięci o „Stasi”, jak mawiały o niej przyjaciółki. Od tej pory pisze się jedynie o jej żeńskich i męskich narządach płciowych, niektórzy stawiają pod znakiem zapytania jej wyniki, a tak w ogóle, to lepiej o niej nie wspominać, bo temat „śliski”. Pomnikową postać, nie tylko w wymiarze sportowym, która może być wzorem dla wielu młodych sportowców i Polaków, zamknęliśmy w szafie niepamięci! Ale to na marginesie - wróćmy do 1932 r.

“Najszybsza kobieta świata” przyjechała do Polski, aby podjąć studia w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie. W Gdyni zorganizowano wspaniałe powitanie, z udziałem przedstawicieli polskich władz. O godz. 17.00 odbyła się herbatka w eleganckiej restauracji braci Seydel, na ul. Świętojańskiej 72. Sprawozdawcy prasowi podkreślali skromność sportsmenki, która z dużym zakłopotaniem przyjmowała składane jej hołdy. Powiedziała tylko; “Będę starała się wszelkiemi siłami i będę pracować, aby imię Polski w dziedzinie sportu nadal rozsławiać pomiędzy narodami świata”. O godz. 22 odjechała pociągiem pospiesznym do Warszawy. Ale to jeszcze nie koniec.



Około godziny 23.00 pociąg wjechał na dworzec w Gdańsku. Tam czekała już delegacja “Gedanii” z prezesem Stankowskim i kierowniczką Wydziału Pań, Martą Flisikowską. Walasiewiczówna wysiadła z wagonu i na peronie otrzymała bukiet z biało-czerwonych róż oraz odznakę klubową. Wzruszona przyrzekła, że wróci do Gdańska i wystartuje to w zawodach. Entuzjazm był tak duży, że zebrane “Gedanistki”, mimo późnej pory, wznosiły okrzyki na cześć sławnej rodaczki.
Można by rzec epizod mały, jakich wiele. Jakże jednak wiele mówiący o tamtych czasach, o głodzie kontaktu z Polską, Polakami i idolami. Bo dla dziewcząt z “Gedanii”, co potwierdziła Pani Budzimira Wojtalewicz, możliwość spotkania ze Stellą, to było coś. Idolka dotrzymała obietnicy i wróciła do Gdańska, aby w pokazowych zawodach zaprezentować swoje umiejętności i spotkać się m.in. z tymi, które w październikowy wieczór witały ją na gdańskim peronie.

czwartek, 2 października 2014

Bendig

“Wie Pan, to był dobry człowiek. W wielu rodzinach to się zdarza - alkohol, wypadek, rozpad małżeństwa. Ale one wiedział, że dzieci mają są bezpieczne i że jest im dobrze. One miały z nim kontakt do końca”.
Więcej napisać nie mogę, aby nie nadużyć zaufania. To fragment rozmowy z osobą z rodziny Brunona Bendiga (6 X 1938 Chełmno – 15 IX 2006 Gdańsk), znakomitego boksera, reprezentującego m.in. “Gedanię”. Od owej Pani otrzymałem adresy jego najbliższej rodziny, żony i dzieci. Napiszę do nich, poproszę o okruchy wspomnień. Nie o karierze sportowej, bo tą znamy. Poproszę o opowieść o dobrym człowieku. O chwilach pięknych i trudnych, radościach i smutkach. O człowieku pochłoniętym karierą, sławnym, ale “równym”, nie potrafiącym odmawiać. Ile razy sportowcy, a zwłaszcza bokserzy słyszą po zakończeniu kariery “ze mną się nie napijesz?”. Ile znamy już takich historii, o twardzielach, którzy nie poradzili sobie w tym drugim życiu, bez adrenaliny i emocji. Choroba alkoholowa jest straszna. Może rodzina zechce, a może nie… Mnie zależy, aby ocalić pamięć. Dlatego spróbuję.


Boks to jedna z polskich specjalności. Także gdańskich i pomorskich. Pomorze zawsze słynęło z obfitości bokserskich talentów. Takim był Bruno. W gdańskim Muzeum Historycznym cieszymy się z wielu pamiątek przekazanych przez boksera. Najważniejszym jest chyba zdobyty przez niego medal olimpijski. Medal niezwykły. Chodzi nie tylko o jego piękną, stylizowaną na antyczną formę. Medale z Igrzysk w Rzymie (1960) wyróżniają się pięknym wykonaniem i łańcuszkiem z ogniwami stylizowanymi na listki. Przedstawia postać antycznego zwycięzcy, niesionego w chwili triumfu na ramionach. Wzniesiona ręka symbolizuje zwycięstwo. Bo mimo, iż medal jest brązowy to jakże zwycięski. Start Bendiga w Igrzyskach był wielką niespodzianką dla wszystkich a jego pierwsza olimpijska walka – debiutem w barwach narodowych! Debiutant spisywał się w Rzymie znakomicie – przegrał dopiero w półfinale z Rosjaninem Grigoriewem, późniejszym mistrzem olimpijskim. Medal jest więc pamiątką po oszałamiającym debiucie, który przyniósł największy w karierze sukces. Następne igrzyska w Tokio skończyły się już dla Brunona Bendiga porażką.





Warto wspomnieć o innych pamiątkach, które dokumentują bogatą karierę znakomitego pięściarza. Wszystkie wspomnienia, jakie o nim czytałem, podkreślają znakomitą technikę pięściarza, elegancką sylwetkę, lekki styl walki. Był zapatrzony w swojego wielkiego idola - Gedanistę - Zygmunta Chychłę. W swojej karierze (1955-1969) walczył w wadze koguciej i piórkowej. Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że urodził się w 1938 r. (w Chełmnie) to dostrzeżemy łatwo, iż pięściarską karierę rozpoczął bardzo późno, w wieku 17 lat. Pierwszym klubem był LZS Starogard a następnie młody bokser przenosi się do „Wisły” Tczew i dostaje się w ręce znakomitego boksera i trenera – Józefa Kruży. Ten szlifuje jego talent. Oprócz dyplomów ten wczesny okres kariery dokumentuje znaczek z mistrzostw Polski w 1957 r.


Przełomem w karierze stały się igrzyska olimpijskie w Rzymie. Dość niespodziewanie otrzymał powołania od trenera Stamma a pierwsza walka w turnieju olimpijskim była jednocześnie reprezentacyjnym debiutem. Igrzyska, jak już pisaliśmy, zakończyły się wielkim sukcesem – zdobyciem brązowego medalu. Po powrocie z Igrzysk przeniósł się z bydgoskiego „Zawiszy”, gdzie odbywał służbę wojskową do „Gedanii”. Przez trzy lata ponownie pracował z trenerem Krużą a później już do końca kariery w barwach gdańskiej „Polonii” jego trenerami byli … wychowankowie „Gedanii” – Brunon Karnath i Jan Bianga.

Pierwsza połowa lata 60-tych to najlepszy okres w karierze. W latach 162-1964 zdobywał tytuły mistrza Polski w wadze koguciej a w 1965 r. w wadze piórkowej.



Medale skromne w formie ale cenne. W tym okresie zdobył też tytuł wicemistrza Europy (1965). Jedynym istotnym niepowodzeniem był start na igrzyskach w Tokio, gdzie w drugiej rundzie  przegrał 2:3 z Karimu Youngiem (Nigeria).




W sumie Brunon Bendig stoczył 270 walk z których 246 wygrał i 4 zremisował. Wspaniała kariera, cudowny „lewy prosty” minęła dość szybko a później przyszły kłopoty, można by powiedzieć typowe dla bokserów. Dramaty osobiste, kłopoty zdrowotne… Nie warto o nich więcej pisać. Warto przypomnieć, że osiągnięcia naszego boksera doceniono tytułem „Zasłużonego Mistrza Sportu”, krzyżem zasługi, szeregiem nagród i dyplomów.

Pozostało wiele, a do tego relacje i wspomnienia z imprez sportowych, wielu walk. Brakuje jedynie wspomnianych na początku wspomnień, tych z czasu kariery, ale i niełatwego życia po jej zakończeniu. Pozwolą ocalić pamięć o człowieku - dobrym człowieku.