środa, 29 października 2014

Poznań-Danzig w boksie

W 1935 r. zawody z udziałem sportowców gdańskich nacechowane były mocnym nacjonalizmem. Zwłaszcza, kiedy rywale pochodzili z Polski. Tak też było w towarzyskim, kompletnie zapomnianym meczu bokserskim Poznań-Danzig z marca 1935 r.  Oto sprawozdanie z tego meczu (z polskiej Gazety Gdańskiej).



sobota, 25 października 2014

Brunon - 95 lat

“Występ w “Gedanii” był sprawą honorową i nigdy nie było mowy o grze za pieniądze. Buty piłkarskie miałem własne, koszty przejazdów płacił klub, pokrywając je najczęściej z otrzymanych od gospodarzy boisk części wpływów. Gdy pozostała z tego jakaś nadwyżka, przeznaczano ją dla wspólnego poczęstunku lub kolacji. Jakże żenująca była dla mnie sytuacja, gdy grając w 1962 roku w Kartuzach w drużynie odlboyów z Gdańska otrzymałem kilkadziesiąt złotych diety”.
Fragmencik “Wspomnień gdańskiego bówki” mówi wiele o ich autorze. Brunon Zwarra, rocznik 1919, bezkompromisowy, krnąbrny bojownik o pamięć o Polakach z Wolnego Miasta. Głośno protestował przeciwko przyznaniu tytułu Honorowego Obywatela Miasta Gdańska Günterowi Grassowi. Więzień Stutthofu i piłkarz “Gedanii”, zarówno przed, jak i po wojnie. Jak sam podkreśla sport dał mu siłę charakteru i kondycję, dzięki czemu zniósł nieludzkie warunki obozowe, przeżył wojnę, a po niej rozpoczął pracę w swojej Emalierni Segora, która otrzymała nazwę, jakżeby inaczej, “Gedania”. Był jednym z tych reaktywowali klub i zdobyli mistrzostwo Gdańska. Długo by można pisać o tym mało sympatycznym, nieufnym, ale jakże charyzmatycznym Gedaniście. Jego serie książek “Wspomnienia gdańskiego bówki” (5 tomów) oraz “Gdańszczanie” (5 tomów), powinny być lekturami obowiązkowymi w każdej gdańskiej szkole. Niestety nie są, a i gdańszczanie nie zawsze wiedzą o kogo chodzi. Hasło w “Gedanopedii” bije rekordy zwięzłości i politycznej poprawności. A szkoda, bo to gdańszczanin z krwi i kości.
Ostatnio Stowarzyszenie “WAGA” z Biskupiej Góry, gdzie Brunon mieszkał zorganizowało mu 95. urodziny. Oczywiście bez jubilata, bo od lat nie wychodzi ze swojego domu w Oliwie. Miałem okazję być tam raz i rozmowa w jesienne popołudnie na zawsze pozostanie mi w pamięci. Na urodzinach nie byłem, natomiast w ostatnią środę odwiedziłem siedzibę “WAGI”, gdzie zorganizowano małą wystawę poświęconą Brunonowi. Obejrzałem też znakomicie zrealizowany film.







Zupełnie przypadkiem, ale w życiu nie ma przypadków, spotkałem córkę B. Zwarry, jak też dwie Panie z rodziny innego z Gedanistów, bardzo związanej z Towarzystwem Gimnastycznym "Sokół" w Gdańsku. Uwielbiam takie miejsca, gdzie pamięć jest żywa. Wdzięczny jestem koleżankom ze Stowarzyszenia za to, co robią, za urodziny, film, wystawę, ale przede wszystkim za możliwość spotkania. To dzięki ludziom właśnie, mój projekt jest także żywy, a sądzę, że dopiero po wydaniu książki, naprawdę ożyje. Mam nadzieję, że uruchomi pokłady pamięci, szczątkowej, ale jakże cennej - “bo wie Pan, najpierw byłyśmy za małe, a później rodzice nic nam nie mówili, bo nie wolno było. Pamiętamy niewiele” Ale z takich okruchów da się złożyć obraz zapomnianego klubu sportowego i przywrócić pamięć o ludziach, którzy na to bardzo zasługują. Rozmowa zeszła oczywiście na książkę, która jest oczekiwana coraz bardziej. To dla mnie wielka motywacja, ale też … ciśnienie rośnie.






środa, 22 października 2014

Pamięci awansu do III ligi

Statystyki ruchu turystycznego wskazują wyraźnie na wzrost sektora turystyki kulturowej, gdzie jedną z głównych motywacji podróżujących są zagadnienia i atrakcje kulturalne oraz kulturowe. Wszyscy, którzy odwiedzamy areny sportowe, widzimy wyraźnie, że funkcjonuje coraz lepiej turystyka sportowa. Ludzie jeżdżą na imprezy sportowe w roli widzów, ale także uczestników.    Startując w tym roku w Półmaratonie Żarnowieckim spotkałem dużą grupę ludzi, którzy planując urlop nad morzem dostosowali swoje plany do terminu biegu. A skoro tak, to warto wyraźniej zaznaczać miejsca związane ze sportem i jego historią. Nowe areny, hale, ośrodki sportowe odsunęły na bok tradycyjne miejsca uprawiania sportu, które popadają w zapomnienie. Szkoda. Piszę to na kanwie przypadkowo odkrytej tablicy. Wędrując bulwarem w Pucku zobaczyłem prezentowaną na zdjęciu tablicę, dotyczącą największego sukcesu w historii klubu “Zatoka” Puck. Nie było to zdobycie Pucharu Europy, a jedynie (a może aż?) awans do III ligi.



Takie lokalne “sportowe miejsca pamięci” warte są rozpropagowania. Może stworzymy katalog takich “atrakcji” dla miłośników sportu?    

piątek, 17 października 2014

Być jak Polska

Ostatni w tabeli Werder Brema jedzie do Monachium na mecz z Bayernem. Starcie Dawida z Goliatem. I oto trener Robin Dutt mówi na konferencji prasowej, że "widzieliśmy co zrobiły Polska i Irlandia, która zdobyły 4 punkty przeciwko Niemcom. Możemy zrobić to samo. Być może my jesteśmy Polską albo Irlandią". Takie słowa, zapewne nie jedyne w ostatnich dniach, to chyba najlepsza nagroda dla naszych piłkarzy. A dla nas po prostu duma.

 

czwartek, 16 października 2014

Zawodowy mistrz świata w Gdańsku

Historia gdańskiego sportu zawiera w sobie mnóstwo jeszcze nie rozpoznanych epizodów. Jednym z takich jest wizyta zawodowego mistrza świata w zapasach z 1935 r., Aleksandra Garkowienki. To jeden z dwóch najwybitniejszych polskich zapaśników dwudziestolecia międzywojennego. Do historii przeszły jego pojedynki z innym siłaczem, Teodorem Sztekkerem. Obaj panowie byli zresztą bardzo zaprzyjaźnieni, stąd pojawiały się czasem podejrzenia, że ich walki są ustawiane. Walczyli bowiem dla pieniędzy, żyli z tego.
O Garkowience wiadomo niewiele. Pochodził z Rosji, skąd uciekł przed rewolucją. Potężnej postury budził powszechną ciekawość. Tak musiało być i w Gdańsku, gdzie w 1934 r. wygrał turniej zapaśniczy.


W notatce prasowej przedstawiany jest jako mistrz świata. W dostępnych mi publikacjach znalazłem informacje o jednym tylko tytule  - ale w roku następnym - 1935. Ile razy zdobywał tytuł, jakie jeszcze miał osiągnięcia?
Wiemy jak umarł, a właściwie, jak zginął:

Albo osiemnastego, albo dziewiętnastego – w połowie września – trzy sztukasy niemieckie tak zbombardowały ulicę Wspólną, że prawie żadnego całego domu nie było. To wszystko potem zobaczyłem, tego nie widziałem na własne oczy, bo to były dalsze odcinki Wspólnej, za Marszałkowską, w kierunku placu Trzech Krzyży. Ale na zdjęciach to było. 
Jeszcze w tym samym okresie byłem u wujostwa Błeszyńskich na ulicy Koszykowej 43. Tam był mój brat, w moim wieku, Rysio Błeszyński, już nieżyjący. Poszliśmy tam z Darusiem Ptaszyńskim, który też nie żyje. Staliśmy w bramie tego domu i był z nami słynny atleta, zapaśnik w stylu wolnym Aleksander Garkowienko, który w 1935 roku wywalczył mistrzostwo świata w barwach polskich, choć sam był z pochodzenia Ukraińcem. Jemu się powodziło lepiej niż nam, dlatego że Ukraińcy u Niemców mieli dobrze. Mieli kartki do niemieckich sklepów specjalnych Meinla i tak dalej. Ale on był zaprzyjaźniony z moim wujostwem i co mógł, to im z tej żywności dawał. Stoimy i rozmawiamy. On był bardzo pogodny, wesoły, jak małe dzieciaki były, to ich zabawiał, na rękach chodził, cuda robił. Doskonale wysportowany choć miał 135 kilo żywej wagi. W pewnym momencie w tej bramie robi się ciemno, a to było przecież słoneczne popołudnie wrześniowe. Głuchnę, nie wiem, co się ze mną dzieje. Po bliżej nieokreślonej chwili odzyskuję przytomność. Pył ceglano-wapienny wypełnia tą bramę. Mówię: „Daruś!”. Daruś się podnosi i przewraca, ma nogę urwaną pod kolanem. O dziwo krew, mimo że są tętnice, schodzi gęstymi skrzepami. Nadzwyczajna samoobrona organizmu, coś niesamowitego. Ale wszyscy jesteśmy czymś mokrym, lepkim oblepieni. Garkowienko rozerwany na strzępy. Byłem świadkiem śmierci Aleksandra Garkowienko. Wydarzenie, o którym się po prostu nie zapomina. 


To relacja z Powstania Warszawskiego Tadeusza Andrzeja Goldmanna, ps. Dudek, zamieszczona na  stronie http://ahm.1944.pl
I jeszcze zdjęcie z Narodowego Archiwum Cyfrowego



To tylko szczątki informacji o znanym niegdyś sportowcu, który wpisał się także w historię gdańskiego sportu. jakże niewiele o nim wiemy, a cóż dopiero powiedzieć o zapaśnikach, z którymi walczył na turniej w Gdańsku?


poniedziałek, 13 października 2014

Koniec z Grunwaldem

Opowiadałem tą historię już kilka razy. dziś już po raz ostatni, bo w sobotę straciła aktualność. Żal mi trochę, choć z drugiej strony wreszcie się to stało - Polska wygrała z Niemcami w piłkę nożną. Spełniło się marzenie tych wszystkich, którzy czekali, choćby Gedanistów, którzy jechali (o ile dojechali) do Berlina w 1933 r.
Jako że opowiadam po raz ostatni muszę z detalami, które są ważne, bo opowieść zahacza o jeden z naszych najważniejszych mitów narodowych. Mitu o wielki zwycięstwie nad znienawidzoną nacją, odwiecznych uciemiężycieli. Chodzi właśnie o Niemców, a zwycięstwo, o którym mowa, to wygrana w bitwie pod Grunwaldem. Od XIX w., od dzieł m.in. Matejki i Sienkiewicza upowszechniło się przekonanie, że było to starcie dwóch narodów, polskiego i niemieckiego (są tam jeszcze Litwini, którzy dorobili się własnej wersji tego mitu), atakowanego i atakującego. Polacy, stojący wtedy przed realnym niebezpieczeństwem wynarodowienia, od stu lat nie mający już swojego państwa, potrzebowali takich obrazów, które dawały nadzieję. I prostych zestawień, takich jak: skoro Polacy “dali radę” pod Grunwaldem, to i poradzą sobie w walce z zaborcami, zwłaszcza tym pruskim. Nie muszę dodawać (chyba), że nastąpiło oczywiste przerobienie prawdy historycznej na potrzeby  mitu - opowieści, która miała poderwać Polaków do walki, dać im nadzieję. Po Grunwaldem bowiem walczyło wiele nacji, a po stronie Europy reprezentacja niemal całego starego kontynentu, wśród których Krzyżacy-Niemcy znajdowali się w mniejszości. Poza tym nie bardzo oni wtedy myśleli kategoriami narodowymi. Nic to jednak.
Mit o Grunwaldzie płynął wartko przez lata, podsycany także w PRL, kiedy też potrzebowaliśmy wroga - zachodnich Niemców - którzy najpierw kwestionowali naszą zachodnią granicę, a później opływali w dobra wszelakie, których u nas brakowało. No i nie dawali się pokonać na zielonej murawie. Na szczęście pod Grunwaldem “daliśmy radę”, czego świadomość sprawiała, że było nam lżej (po wojnie do Grunwaldu 1410, dorzucaliśmy jeszcze Berlin 1945).



I tu już finał opowieści. Otóż wędrując sobie na mecz Polska-Niemcy w Gdańsku na straganie pod stadionem zauważyłem szal, który widać na zdjęciu. Mowę mi na chwilę odjęło, bom naiwnie myślał, że duchy Matejki i Sienkiewicza uleciały już z narodu, a już tym bardziej nie spodziewałem się ich pod gdańskim stadionem. Zapytałem o to sprzedawcę i usłyszałem: “co się Pan dziwi? Przecież to było nasze ostatnie zwycięstwo nad Niemcami!”. Zawstydzony własną ignorancją, kupiłem szal i odtąd wisi u mnie, na reprezentacyjnym miejscu. Trochę tylko żal, że stracił aktualność. 11 października 2014 r. - POLSKA-NIEMCY 2:0 !!!

sobota, 11 października 2014

Wycieczka do Berlina

Dziś kolejne wielkie piłkarskie starcie z Niemcami. Wielu z nas jedzie już do Warszawy, aby przeżyć go na żywo, także rodacy, mieszkający w Niemczech. Dla nich to szczególnie ważny mecz. Po powrocie albo dumnie podniosą głowę, albo będą unikać zaczepnych spojrzeń niemieckich sąsiadów. Nie chodzi tylko o wynik, ważna jest postawa na boisku. Dziecinada? Może, ale życie wyzute z emocji, staje się bezbarwne. Także sport.
Kiedy graliśmy pierwszy mecz z Niemcami, 3 grudnia 1933 r. emocje były znacznie większe. Jak pisał sprawozdawca “Przeglądu Sportowego” oprócz flag Polski i Rzeszy, w każdym wolnym miejscu na stadionie czernił się znak swastyki.Przed meczem, w czasie ogrywania niemieckiego hymnu nacjonalistyczna histeria. Ręce wyciągnięte w nazistowskim pozdrowieniu. Brrr...



W tych trudnych warunkach, zgodnie z powszechnym poglądem, reprezentacja Polski “dała radę”, tracąc jedyną bramkę w 89 min.  Jak pisano: “Chociaż wynik brzmi 1:0 dla Niemiec, nie zeszliśmy z berlińskiego boiska pokonani” Ot, taka nowa definicja remisu.
Dziś nie targają nami już niezdrowe nacjonalizmy. Emocje oczywiście są, ale sportowe, bo to już zupełnie inne czasy. “Urodziłem się tutaj, mam wielu przyjaciół, ale w sobotę, kiedy wybiegnę na boisko liczy się dla mnie tylko orzeł na mojej piersi” powiedział wczoraj w niemieckiej TV Łukasz Podolski, mając na myśli raczej orła koloru czarnego.
Mecz w Berlinie, w 1933 r. chciało także zobaczyć wielu Gedanistów. Podróżowanie nie było wtedy takie proste, więc w organizację wyjazdu włączył się klub. Czy dotarli na miejsce? Nie wiem.



wtorek, 7 października 2014

Kwiaty i śpiewy na gdańskim dworcu

Pisałem już w tym miejscu o pobycie Stanisławy Walasiewicz na polskim stadionie we Wrzeszczu. Dziś o akcji, która z perspektywy czasu wydaje się zahaczać o śmieszność. A jednak …
Jak też już pisałem, władze “Gedanii” bardzo dbały o każdy kontakt ze sportem polskim, z polskimi sportowcami i czyniły wiele starań, aby sprowadzać do Gdańska ludzi i drużyny. Można było wiele się nauczyć, ale chodziło zarówno o manifestację polskości, jak i motywację dla zawodników, którzy występując w biało-amarantowych barwach nie mieli łatwego życia w Wolnym Mieście Gdańsku. Mieście zamieszkałym w większości przez Niemców.
W dniu 14 października 1932 r. na pokładzie m/s “Pułaski” przybyła do Gdyni Stanisława Walasiewicz (1911-1980).



To bodaj najwybitniejsza lekkoatletka w historii naszego sportu, nawiasem mówiąc ciągle czekająca na swoją krytyczną biografię. Oto lista jej osiągnięć umieszczona na stronie PKOl:
Była: 14-krotną rekordzistką świata (50 , 60, 80, 100, 200, 220 y, 1000 m), 7-krotną reprezentantką Polski w meczach międzypaństwowych (1929-1946 (33 starty, 22 zwycięstwa indywidualne), 46-krotną rekordzistką Polski (na dystansach od 50-1000 m, w biegach sztafetowych oraz  w skoku w dal, biegu 80 m pł i 5-boju) oraz  24-krotną mistrzynią Polski, m.. in. w biegu na 60 m (1934, 1935, 1938, 1946), 100 m (1934, 1935, 1938, 1946) i 200 m (1934, 1935, 1938, 1946). Rekordy życiowe: 60 m – 7.3 (24 września 1933 Lwów), 100 m – 11,6 (10 czerwca 1936 Cleveland), 200 m – 23.6 (4 sierpnia 1935 Warszawa), 400 m – 57,6 (18 sierpnia 1935 Budapeszt), 800 m – 2.18,3 (23 maja 1931 Cleveland), 80 m pł – 12,2 (15 września 1946 Brno), wzwyż – 1.49 (18 czerwca 1938 Cleveland), w dal – 6.125 (18 czerwca 1939 Cleveland), dysk – 38.99 (4 sierpnia 1930 Cornwall), oszczep – 38.94 (25 września 1938 Grudziądz), 3-bój – 190 (11 października 1933 Warszawa), 5-bój „N” – 369 (25 września 1938 Grudziądz).

Była dwukrotną olimpijką – oto jej wyniki (z tego samego źródła):
1932 Los Angeles: 100 m – 1 m. w przedb. (4 zaw.) z  wynikiem 11.9, 1 m. w półfin. (6 zaw.) z wynikiem 11.9 i 1 m. w finale (6 zaw.) z wynikiem 11.9, zdobywając złoty medal; rzut dyskiem – 6 m. na 9 start. zawodniczek z wynikiem 33.60 (zw. reprezentantka USA L. Copeland – 40.48).
1936 Berlin: 100 m – 1 m. w przedb. (5 zaw.) z wynikiem 12.5, 2 m. w półfin. (6 zaw.) z wynikiem 12.0, 2 m. w finale (6 zaw.) z wynikiem 11.7, zdobywając srebrny medal.

Jej życie to ciągła konieczność dokonywania wyborów i to bardzo zasadniczych. Walasiewicz zakwalifikowała się do olimpijskiej reprezentacji USA już na igrzyska w Amsterdamie w 1928 r. Była jednak za młoda na otrzymanie obywatelstwa. Cztery lata później nie było już z tym problemów i Amerykanie chcieli ściągnąć młodą Polkę do swojej kadry. Ta jednak podjęła bodaj najważniejszą decyzję w życiu – chciała reprezentować kraj urodzenia. Powiedziała wtedy:

„Zawsze czułam się Polką, gorąco pragnęłam, aby dla mnie i moich rodaków, którzy wyemigrowali do Ameryki, zagrano w Los Angeles Mazurka Dąbrowskiego i wciągnięto na maszt flagę polską. Dla nas, dla Polonii amerykańskiej, była to sprawa honoru i wynagrodzenia za wiele trudnych chwil, jakie niejednokrotnie przeżywaliśmy na obczyźnie”

Buty Stanisławy Walasiewicz - zbiory Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie


I była w tym konsekwentna aż do tragicznej śmierci. Jako zawodniczka zapisała wspaniałą kartę w dziejach polskiego sportu – dwa medale olimpijskie w jednej z najbardziej prestiżowych konkurencji lekkoatletycznych, setki medali i rekordów w biegach na różnych dystansach, biegach przez płotki, skoku w dal i wzwyż, rzucie dyskiem i oszczepem, pięcioboju. Na początku lat trzydziestych była bez wątpienia najlepszym sportowcem Polski – kroku dotrzymywał jej tylko Janusz Kusociński. Jej postać inspirowała wielu młodych sportowców, dla których była wzorem, nauczycielką. Choć to słowo mocno dziś niepopularne – była patriotką. Zginęła zastrzelona na parkingu centrum handlowego w Cleveland, gdzie wybrała się podobno aby zrobić zakupy na godne powitanie polskiej reprezentacji koszykarek, która przebywała wtedy w USA. Wykonana wtedy sekcja zwłok i jej wyniki miały tragiczne skutki dla pamięci o „Stasi”, jak mawiały o niej przyjaciółki. Od tej pory pisze się jedynie o jej żeńskich i męskich narządach płciowych, niektórzy stawiają pod znakiem zapytania jej wyniki, a tak w ogóle, to lepiej o niej nie wspominać, bo temat „śliski”. Pomnikową postać, nie tylko w wymiarze sportowym, która może być wzorem dla wielu młodych sportowców i Polaków, zamknęliśmy w szafie niepamięci! Ale to na marginesie - wróćmy do 1932 r.

“Najszybsza kobieta świata” przyjechała do Polski, aby podjąć studia w Centralnym Instytucie Wychowania Fizycznego w Warszawie. W Gdyni zorganizowano wspaniałe powitanie, z udziałem przedstawicieli polskich władz. O godz. 17.00 odbyła się herbatka w eleganckiej restauracji braci Seydel, na ul. Świętojańskiej 72. Sprawozdawcy prasowi podkreślali skromność sportsmenki, która z dużym zakłopotaniem przyjmowała składane jej hołdy. Powiedziała tylko; “Będę starała się wszelkiemi siłami i będę pracować, aby imię Polski w dziedzinie sportu nadal rozsławiać pomiędzy narodami świata”. O godz. 22 odjechała pociągiem pospiesznym do Warszawy. Ale to jeszcze nie koniec.



Około godziny 23.00 pociąg wjechał na dworzec w Gdańsku. Tam czekała już delegacja “Gedanii” z prezesem Stankowskim i kierowniczką Wydziału Pań, Martą Flisikowską. Walasiewiczówna wysiadła z wagonu i na peronie otrzymała bukiet z biało-czerwonych róż oraz odznakę klubową. Wzruszona przyrzekła, że wróci do Gdańska i wystartuje to w zawodach. Entuzjazm był tak duży, że zebrane “Gedanistki”, mimo późnej pory, wznosiły okrzyki na cześć sławnej rodaczki.
Można by rzec epizod mały, jakich wiele. Jakże jednak wiele mówiący o tamtych czasach, o głodzie kontaktu z Polską, Polakami i idolami. Bo dla dziewcząt z “Gedanii”, co potwierdziła Pani Budzimira Wojtalewicz, możliwość spotkania ze Stellą, to było coś. Idolka dotrzymała obietnicy i wróciła do Gdańska, aby w pokazowych zawodach zaprezentować swoje umiejętności i spotkać się m.in. z tymi, które w październikowy wieczór witały ją na gdańskim peronie.

czwartek, 2 października 2014

Bendig

“Wie Pan, to był dobry człowiek. W wielu rodzinach to się zdarza - alkohol, wypadek, rozpad małżeństwa. Ale one wiedział, że dzieci mają są bezpieczne i że jest im dobrze. One miały z nim kontakt do końca”.
Więcej napisać nie mogę, aby nie nadużyć zaufania. To fragment rozmowy z osobą z rodziny Brunona Bendiga (6 X 1938 Chełmno – 15 IX 2006 Gdańsk), znakomitego boksera, reprezentującego m.in. “Gedanię”. Od owej Pani otrzymałem adresy jego najbliższej rodziny, żony i dzieci. Napiszę do nich, poproszę o okruchy wspomnień. Nie o karierze sportowej, bo tą znamy. Poproszę o opowieść o dobrym człowieku. O chwilach pięknych i trudnych, radościach i smutkach. O człowieku pochłoniętym karierą, sławnym, ale “równym”, nie potrafiącym odmawiać. Ile razy sportowcy, a zwłaszcza bokserzy słyszą po zakończeniu kariery “ze mną się nie napijesz?”. Ile znamy już takich historii, o twardzielach, którzy nie poradzili sobie w tym drugim życiu, bez adrenaliny i emocji. Choroba alkoholowa jest straszna. Może rodzina zechce, a może nie… Mnie zależy, aby ocalić pamięć. Dlatego spróbuję.


Boks to jedna z polskich specjalności. Także gdańskich i pomorskich. Pomorze zawsze słynęło z obfitości bokserskich talentów. Takim był Bruno. W gdańskim Muzeum Historycznym cieszymy się z wielu pamiątek przekazanych przez boksera. Najważniejszym jest chyba zdobyty przez niego medal olimpijski. Medal niezwykły. Chodzi nie tylko o jego piękną, stylizowaną na antyczną formę. Medale z Igrzysk w Rzymie (1960) wyróżniają się pięknym wykonaniem i łańcuszkiem z ogniwami stylizowanymi na listki. Przedstawia postać antycznego zwycięzcy, niesionego w chwili triumfu na ramionach. Wzniesiona ręka symbolizuje zwycięstwo. Bo mimo, iż medal jest brązowy to jakże zwycięski. Start Bendiga w Igrzyskach był wielką niespodzianką dla wszystkich a jego pierwsza olimpijska walka – debiutem w barwach narodowych! Debiutant spisywał się w Rzymie znakomicie – przegrał dopiero w półfinale z Rosjaninem Grigoriewem, późniejszym mistrzem olimpijskim. Medal jest więc pamiątką po oszałamiającym debiucie, który przyniósł największy w karierze sukces. Następne igrzyska w Tokio skończyły się już dla Brunona Bendiga porażką.





Warto wspomnieć o innych pamiątkach, które dokumentują bogatą karierę znakomitego pięściarza. Wszystkie wspomnienia, jakie o nim czytałem, podkreślają znakomitą technikę pięściarza, elegancką sylwetkę, lekki styl walki. Był zapatrzony w swojego wielkiego idola - Gedanistę - Zygmunta Chychłę. W swojej karierze (1955-1969) walczył w wadze koguciej i piórkowej. Jeżeli weźmiemy pod uwagę fakt, że urodził się w 1938 r. (w Chełmnie) to dostrzeżemy łatwo, iż pięściarską karierę rozpoczął bardzo późno, w wieku 17 lat. Pierwszym klubem był LZS Starogard a następnie młody bokser przenosi się do „Wisły” Tczew i dostaje się w ręce znakomitego boksera i trenera – Józefa Kruży. Ten szlifuje jego talent. Oprócz dyplomów ten wczesny okres kariery dokumentuje znaczek z mistrzostw Polski w 1957 r.


Przełomem w karierze stały się igrzyska olimpijskie w Rzymie. Dość niespodziewanie otrzymał powołania od trenera Stamma a pierwsza walka w turnieju olimpijskim była jednocześnie reprezentacyjnym debiutem. Igrzyska, jak już pisaliśmy, zakończyły się wielkim sukcesem – zdobyciem brązowego medalu. Po powrocie z Igrzysk przeniósł się z bydgoskiego „Zawiszy”, gdzie odbywał służbę wojskową do „Gedanii”. Przez trzy lata ponownie pracował z trenerem Krużą a później już do końca kariery w barwach gdańskiej „Polonii” jego trenerami byli … wychowankowie „Gedanii” – Brunon Karnath i Jan Bianga.

Pierwsza połowa lata 60-tych to najlepszy okres w karierze. W latach 162-1964 zdobywał tytuły mistrza Polski w wadze koguciej a w 1965 r. w wadze piórkowej.



Medale skromne w formie ale cenne. W tym okresie zdobył też tytuł wicemistrza Europy (1965). Jedynym istotnym niepowodzeniem był start na igrzyskach w Tokio, gdzie w drugiej rundzie  przegrał 2:3 z Karimu Youngiem (Nigeria).




W sumie Brunon Bendig stoczył 270 walk z których 246 wygrał i 4 zremisował. Wspaniała kariera, cudowny „lewy prosty” minęła dość szybko a później przyszły kłopoty, można by powiedzieć typowe dla bokserów. Dramaty osobiste, kłopoty zdrowotne… Nie warto o nich więcej pisać. Warto przypomnieć, że osiągnięcia naszego boksera doceniono tytułem „Zasłużonego Mistrza Sportu”, krzyżem zasługi, szeregiem nagród i dyplomów.

Pozostało wiele, a do tego relacje i wspomnienia z imprez sportowych, wielu walk. Brakuje jedynie wspomnianych na początku wspomnień, tych z czasu kariery, ale i niełatwego życia po jej zakończeniu. Pozwolą ocalić pamięć o człowieku - dobrym człowieku.