sobota, 27 września 2014

Dom towarowy "Leiser"

Miejsca związane z uprawianiem sportu w Gdańsku wciąż są dla mnie nie do końca odkrytym tematem. Ot, po prostu w większości po 1945 popadły w zapomnienie. Trzeba je jednak zdeszyfrować, opisać i przywrócić do pamięci gdańszczan. Planuję zresztą przewodnik po takich miejscach.



Do miejsc takich należy nie tylko infrastruktura sportowa, ale także sklepy, gdzie można było kupić sprzęt sportowy. Wielki wybór obuwia sportowego, jak głosi reklama, oferował obuwniczy dom towarowy "Leiser", znajdujący się przy Langgasse (dzisiejsza ulica Długa) 73. Tak wyglądał kiedyś.

Źródła: W. Gruszczyński, Wolne Miasto Gdańsk. Przewodnik po mieście,  t. III, Gdańsk 2011.



poniedziałek, 22 września 2014

Papieros Łomowskiego

Na moim poprzednim blogu (z którego niektóre wpisy będę publikował tutaj nieco uaktualnione) w marcu 2012 r. zamieściłem wpis o “wileńskim żubrze”, Mieczysławie Łomowskim. Wywołał bardzo duże zainteresowanie, bo postać to wybitna, ale mało znana. Tekst brzmiał tak:

Właśnie oddana została do konserwacji bardzo cenna pamiątka po Mieczysławie Łomowskim, zawodniku, działaczu, pedagogu sportowym. (1914 – 1969). To dyplom uczestnika pierwszych powojennych Igrzysk Olimpijskich w Londynie w 1948 r. Łomowski startował tam w konkurencji rzutu (pchnięcia) kulą. Zajął IV miejsce ustępując tylko bezkonkurencyjnym reprezentantom USA. Wygrał W. Thompson z wynikiem 17, 12 m (rekord olimpijski), drugi był F. Delaney (16,68 m) a trzeci J. Fuchs – 16, 42 m. Nasz reprezentant rzucił 15, 43 m.

Zbiory MHMG - stan przed konserwacją


Zachowany w Muzeum Historycznym Miasta Gdańska dyplom jest jedyną pamiątką po znakomitym zawodniku, jaka znajdzie się na przygotowywanej wystawie („Citius-Altius-Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu, Ratusz Głównego Miasta Gdańska, 25 maja – 30 września 2012). Tym cenniejszy, że dokumentuje także inne, zapomniane już dziś wydarzenie – Mieczysław Łomowski był chorążym polskiej ekipy olimpijskiej. Funkcja to niesłychanie zaszczytna, zwłaszcza w Polsce, gdzie dzierżący chorągiew chorąży był jedną z najważniejszych osób w wojsku. Chorągiew jako znak bojowy była niemal święta a chroniący ją człowiek nie mógł być przypadkowy. Funkcja chorążego w polskim sporcie pojawiła się w XIX w. wraz z tworzeniem się stowarzyszeń i klubów sportowych. Każda organizacja miała godło (herb) i chorągiew.

Pierwsza defilada olimpijczyków odbyła się podczas otwarcia Igrzysk IV Olimpiady w Londynie 13 lipca 1908 r.  Każdą z ekip prowadził chorąży. Od Igrzysk w Sztokholmie w 1912 r.  przed każdą reprezentacją idą także heroldowie niosący nazwy uczestniczących państw.  Co warto przypomnieć polska chorągiew w ceremonii otwarcia Igrzysk pojawiła się już w 1920 r. Wprawdzie polska reprezentacja do Antwerpii nie dotarła (z powodu wojny polsko-radzieckiej) ale w ten sposób symbolicznie zaznaczyła swój udział. Cztery lata później w Chamonix (I Igrzyska Zimowe) i w Paryżu (VIII Igrzyska Letnie) chorągiew towarzyszyła już polskim ekipom. Niegdyś chorążowie polskiej reprezentacji wyznaczani byli przez kierownictwo ekipy, teraz wyznacza szef Misji Olimpijskiej.

Ciekawe, że spośród 19 chorążych Igrzysk letnich w latach 1924-2008 mamy   pięciu „naszych” sportowców. Oprócz Mieczysława Łomowskiego (1948), Waldemar Baszanowski (1964, 1968, 1972), Grzegorz Śledziewski (1976), Andrzej Wroński (2000) oraz Marek Twardowski (2008).

A kim był właściwie Mieczysław Łomowski?

Pochodził z Wilna, gdzie zaczął też treningi po okiem Tadeusza Lacha i Władysława Wiro-Kiro. Był bardzo wszechstronny – uprawiał pływanie, wioślarstwo, kolarstwo, hokej na lodzie ale przede wszystkim lekkoatletykę. Wkrótce wyspecjalizował się w rzucie kulą i dyskiem i trafił do reprezentacji Polski. Po wojnie osiedlił się w Gdańsku. Mieszkał m.in. we Wrzeszczu na ulicy Żołnierza Tułacza 10 (dziś Kunickiego). W 1947 r. zdobył dwa tytuły mistrza Polski (kula i dysk), w roku następnym pobił rekord kraju w rzucie dyskiem wynikiem 47, 46 m. Rekord w rzucie kulą udało mu się pobić dopiero w 1952 r. (16, 15 m). Znakomite wyniki sprawiły, że trafił do kadry na Igrzyska w Helsinkach w 1952. Z powodu kontuzji musiał z nich jednak zrezygnować. Startował dalej w barwach gdańskiej Gwardii a później zajął się pracą szkoleniową. Wychował m.in. Eugenię Rusin-Ciarkowską i Władysława Komara (oboje zaprezentujemy na wystawie). Oprócz pracy trenerskiej realizował się jako działacz. Pracę przerwał nagle wypadek samochodowy pod Gniewem, 15 października 1969 r.

Szczegółowy przebieg kariery zawodniczej z portalu http://www.pkol.pl

Zawodnik gdańskich klubów: BOP (1945), Lechii (1946-1949), Budowlanych (1950-1951), Gwardii (1952-1956) i Wybrzeża (1957-1958), był 7-krotnym reprezentantem Polski w meczach międzypaństwowych 1950-1954 (13 startów, 5 zwycięstw indywidualnych), 16-krotnym medalistą mistrzostw krajowych, w tym: 3-krotnym mistrzem Polski w pchnięciu kulą (1947-1949) i 5-krotnym w rzucie dyskiem (1947-1949, 1951, 1953) oraz 2-krotnym rekordzistą Polski: kula – 16.15 (11 maja 1952 Bydgoszcz) i dysk – 47.46 (27 maja 1948 Gdańsk). Startował na mistrzostwach Europy w Oslo (1946), ale największy sukces przyniósł mu start olimpijski (1948), gdzie w pchnięciu kulą uległ tylko Amerykanom. Był najlepszym Europejczykiem. Mimo stałych i znaczących postępów (pobił rekord Heljasza w kuli), nie pojechał na drugie igrzyska (1952) wyeliminowany  przez kontuzję. Gdy miał 41 lat, pobił swoje rekordy życiowe: kula – 16.25 (26 czerwca 1955 Poznań) i dysk – 48.77 (2 października 1955 Gdańsk).

Patrząc na olimpijski dyplom Łomowskiego przypomniałem sobie wspomnienia Feliksa Stamma (nie trzeba chyba przedstawiać wybitnego polskiego trenera, wychowawcy wielu bokserów) z tych właśnie igrzysk:
O ceremonii otwarcia: “Wreszcie przychodzi i na nas kolej. Wkraczamy na stadion dumni. Dumni, że reprezentujemy kraj, który tak strasznie zniszczony przez hitlerowski najazd, tak szybko powraca do życia, kraj, który buduje socjalizm [wspomnienia opublikowane w 1955 r., co tłumaczy tego typu wstawki, gloryfikujące ustrój - J.T.]. Przez chwilę wydaje mi się, że obok na, obok Adamczyka, Łomowskiego, Wajsówny czy Szymury, maszerują ci, którzy życie swe oddali w walce z faszystowskim najeźdźcą. Maszerują cienie Kusocińskiego, Nojego, Bocheńskiego, Cejzika, Lokajskiego …”
Stamm opisuje też udany występ naszego bohatera podając chyba nieznaną skądinąd anegdotkę, związaną z paleniem:
“We wsi olimpijskiej Łomowski opowiadał mi, z jaką rozkoszą zapalił pierwszego papierosa wtedy, kiedy zszedł już z rzutni.
- Od dziewięciu miesięcy nie paliłem, dałem sobie słowo, że zaciągnę się dopiero po olimpiadzie”.
Takie to były barwne czasy i jeszcze barwniejsze postaci.

Jak wyglądały te igrzyska? Można zobaczyć na tym znakomitym jakościowo filmie. W pierwszej części ceremonia otwarcia:


W drugiej m.in znakomity bieg na 10 000 m Emila Zatopka i rzucający kulą Mieczysław Łomowski (8:43 min filmu)






sobota, 20 września 2014

Gedaniści na mistrzostwach świata w Krynicy

Mistrzostwa świata w hokeju na lodzie, jakie rozegrane zostały w Krynicy w dniach 1-8 lutego 1931 r. były jedną z najważniejszych  imprez sportowych Drugiej Rzeczypospolitej. Był to nie tylko wielki zaszczyt, ale też i sprawdzian możliwości organizacyjnych młodych polskich struktur sportowych. Patrząc od strony sportowej, była to szansa dla naszej reprezentacji, aby wywalczyć tytuł mistrzów Europy. Kiedy przyjeżdżali Kanadyjczycy i Amerykanie nikt będący przy zdrowych zmysłach nie myślał o prymacie światowym. Skład polskiej reprezentacji wyglądał następująco:
Bramkarze: Józef Stogowski (TKS Toruń), Tadeusz Sachs (Legia Warszawa)
Obrońcy: Aleksander Kowalski (AZS Warszawa), Lucjan Kulej (AZS Warszawa), Kazimierz Sokołowski (Lechia Lwów), Kazimierz Materski (Legia Warszawa), Karol Weissberg (Pogoń Lwów), Czesław Godlewski (AZS Wilno), Tadeusz Adamowski (AZS Warszawa)
Napastnicy: Aleksander Tupalski (AZS Warszawa), Włodzimierz Krygier (Polonia Warszawa), Roman Sabiński (Pogoń Lwów), Jan Hemmerling (Pogoń Lwów), Karol Szenajch (Legia Warszawa), Józef Godlewski (AZS Wilno)


W powyższym zestawieniu nie ma reprezentantów “Gedanii”, której tenże blog jest poświęcony, a gdzie od 1929 r. funkcjonował Wydział Hokejowy. Właściwie nie wiem dlaczego, ponieważ Tadeusz Adamowski i Aleksander Tupalski grali wówczas w “Gedanii”. To legendy polskiego hokeja, które w latach 1930-1935 związane były z gdańskim klubem. Problem w tym, że fakt ten mało jest eksponowany w oficjalnych życiorysach obydwu zawodników, praktycznie nie ma o tym mowy w opracowaniach. A przecież grali w Gdańsku, trenowali tamtejszych zawodników, a Aleksander Tupalski był nawet szefem Wydziału Hokejowego. Obydwie postaci opiszę szerzej w książce, także ich karierę w Gdańsku, brakuje mi jednak zasadniczych danych:
1. Jak to się stało, że znaleźli się w Gdańsku i kiedy dokładnie to nastąpiło?
2. Dlaczego jako ich oficjalny klub podaje się A.Z.S. Warszawa? Czyżby byli z niego tylko urlopowani, oddelegowani do Gdańska?
Wiemy, że A. Tupalski studiował na Politechnice Gdańskiej, a Adamowski znalazł pracę w Gdyni. Czy treningi i praca w “Gedanii” były ich zajęciami pobocznymi, czy głównymi?
Pytania są zasadnicze i bardzo istotne. Nie jestem znawcą historii polskiego hokeja, może pytam o rzeczy już dawno wiadome? Proszę o pomoc. Nie dotarłem do pracy Władysława Zieleśkiewicza, Historia polskiego hokeja (2006). Może ktoś posiada i może zajrzeć? Będę wdzięczny.
Pisząc o tych czasach, rozważając różne kwestia można się cieszyć, że przetrwały różne okruchy tamtej historii, z audiowizualnymi włącznie. Polska zdobyła w Krynicy wicemistrzostwo Europy, grając ostatni mecz z Czechosłowacją. Mecz był żywy i dramatyczny, ale zakończył się bezbramkowym remisem. Wiele wiemy z różnych opisów i relacji. Szczęśliwie, możemy także jego fragmenty zobaczyć.



czwartek, 18 września 2014

Drużyna, która istniała 16 lat

W Gdańsku funkcjonowało wiele drużyn i klubów piłkarskich. Przed wojną głównie niemieckie, po wojnie tylko polskie. Wiele z nich zostało niemal kompletnie zapomnianych.
W 1945 r. powstał w Gdańsku „Milicyjny Klub Sportowy”, którego spadkobiercą jest dzisiejsze „Wybrzeże”. Pierwszą sekcją tego klubu była sekcja piłkarska, która zagrała już w trakcie zorganizowanego w dniach 19-26 sierpnia Pierwszego Święta Sportu, na stadionie przy ul. Traugutta. W tym samym roku drużyna wygrała eliminacje do wojewódzkiej klasy A, w której ostatecznie zajęła trzecie miejsce, wyprzedzając m.in. „Lechię” Gdańsk. Drużyna występowała pod nazwą „Pogoń” Gdańsk.

"Pogoń" Gdańsk w latach czterdziestych

Później nie było już tak dobrze ale drużyna grała w klasie A do sezonu 1947/48. Spadała już pod nazwą Milicyjnego Stowarzyszenia Sportowego. W następnych latach przyszła fuzja z drużyną „Pogranicza” Kaszubskiej Brygady WOP a w 1951 r. pod nazwą „Gwardii” drużyna zameldowała się w lidze wojewódzkiej.

W następnych „Gwardia” (Wybrzeże) grała ze zmiennym szczęściem. W 1957 r. piłkarze wygrali Puchar Polski na szczeblu wojewódzkim a w rozgrywkach centralnych ulegli w 1/8 Finału późniejszemu zwycięzcy, ŁKS Łódź w stosunku 0:2.

"Gwardia" z Pucharem Polski szczebla wojewódzkiego
Cztery lata później jednak drużyny już nie było. Brak zainteresowania władz klubu przełożył się na słaby wyniki sportowy i w konsekwencji degradację z ligi okręgowej. To spowodowało niefortunną decyzję zarządu klubu o rozwiązaniu zasłużonej sekcji. Po ośmiu latach zapadła wprawdzie decyzja o reaktywacji ale było już za późno. Krótka historia milicyjnej drużyny była już zakończona.


sobota, 13 września 2014

Ile kosztował mecz tenisowy w 1931 r.?

Z trudnością składamy okruszki pokazujące przedwojenny sport. Na ogół są to wyniki - drużynowe i indywidualne. Ale sport to nie tylko wyniki, to szereg innych spraw, z których na plan pierwszy  wysuwają się te, związane z organizacją klubów, stowarzyszeń, treningów i zawodów. Kwestie organizacyjne są zwykle niewidoczne dla ludzi, którzy oglądają nawet współczesne widowiska sportowe, a mimo to niezwykle istotne. Nie pisząc zbyt wiele, dobrze zorganizowany klub osiągnie więcej, niż niezorganizowany. Są to sprawy równie ważne w sporcie zawodowym i amatorskim.
Tak się też składa, że sprawy organizacyjne należą do tych nielicznych, które można lepiej analizować w odniesieniu do przeszłości, niż współczesności. Nie ma już propagandy, całego tego PR-u, a są dokumenty, gdzie jasno różne kwestie widać. Oczywiście pod warunkiem, że zachował się komplet dokumentów. Nie zawsze jest tak pięknie.
Analizowałem ostatnio akta pozostałe po Akademickim Związku Sportowym. To ciekawy klub, powstały w 1921 r. i posiadający bardzo podobne do “Gedanii” sekcje. Z tego powody na początku lat trzydziestych mocno stawiano pytanie, czy w Wolnym Mieście Gdańsku jest miejsce dla dwóch, niemal identycznych klubów. A było ich przecież jeszcze więcej. “Gedania” chciała być tym głównym klubem, zrzeszającym jeżeli nie całość, to większość polskiej młodzieży. Była to sprawa nie tylko ambicjonalna. Polskie klubu nie mogły egzystować bez wsparcia polskiego rządu, więc rywalizowały o środki dzielone głównie przez Komisariat Generalny Rzeczypospolitej w Gdańsku, a środków tych, jak łatwo się domyślić, nie było zbyt wiele.

Dokument, na który natrafiłem, jest właśnie takim rozliczeniem dotacji na mecz tenisowy A.Z.S. Gdańsk - A.Z.S. Cieszyn z 11 maja 1931 r. Zawiera następujące pozycje:
1. Mieszkanie dla zawodników A.Z.S. Cieszyn 6 osób x 3 dni x 1 gulden od osoby = 18 guldenów
2. Utrzymanie tychże zawodników przez 3 x 3 guldeny od osoby = 54 guldeny
3.  Opłaty za wypożyczenie kortów - 60 guldenów
4. Piłki na “match” - 12 sztuk = 30 guldenów
5. Nagrody honorowe (puchar przechodni itp)- 40 guldenów
6. Różne (zwiedzanie Gdańska i Gdyni) = 20 guldenów
W sumie organizacja meczu miała kosztować 222 guldeny, jednak okazało się być to kwotą chyba zbyt wysoką, skoro zdecydowano się na na rezygnację z trzech ostatnich punktów. Wtedy wyszło 132 guldeny.

Herb A.Z.S. Gdańsk z oryginalnego papieru firmowego  tego klubu. 

Czy to dużo, czy mało? Popatrzmy na ówcześnie panujące w Wolnym Mieście Gdańsku ceny. Według wyliczeń Henryka Stępniaka 233 guldeny, a więc o 11 guldenów więcej wynosiły miesięczne koszty utrzymania czteroosobowej, wliczając żywność, podatek i opłatę za mieszkanie M-5 (cztery pokoje, kuchnia, łazienka). Ok. 210 guldenów wynosiło w Wolnym Mieście minimum socjalne. Chleb (1 kg) kosztował wówczas 0,28 guldena, 15 szt. jaj - 1 guldena, kg masła 2,60, a kg wieprzowiny 1,60. Nie dziwi zatem, że koszty utrzymania całej drużyny gości przez trzy dni wyniósł tylko 54 guldeny. Biorąc jednak pod uwagę całą kwotę, można powiedzieć więc, że jak na jeden mecz akademicki drużyn (amatorskich przecież), gdzie nie można było liczyć na wpływy z biletów, koszty były wysokie. Jednak zwrócić należy uwagę, że najwyższą pozycją w kosztorysie, jest wynajęcie kortów. I tu dochodzimy do zasadniczego problemu, z jakim borykały się wszystkie polskie organizacje sportowe w Gdańsku - brak własnych obiektów. Problemowi temu zaradzono w I połowie lat trzydziestych, kiedy mocno zaangażowali się w rozwiązanie tego problemu polscy urzędnicy. Centrum polskiego sportu, gdzie trenować mogły wszystkie polskie organizacje stał się stadion przy ul. Heeresanger 11 (przy skrzyżowaniu dzisiejszych Al. Legionów i ul. Kościuszki). Powstanie porządnej infrastruktury sportowej wpłynęło nie tylko na podniesienie poziomu polskich sportowców, ale także na znaczne ograniczenie ponoszonych przez kluby wydatków.  


niedziela, 7 września 2014

Gedania w KL Sachsenhausen

Powtarzałem ostatnio w Warszawie, że praca nad książką to dla mnie wielka przygoda intelektualna. Codziennie przynosi mnóstwo wątków i zagadek, z których tylko niewielką część da się wyjaśnić. Jedną z takich spraw jest funkcjonowanie K.S. “Gedania” w hitlerowskim obozie koncentracyjnym Sachsenhausen. Na pierwszy rzut wydaje się to zupełnie nieprawdopodobne. A jednak … Taką informację przekazał znakomity piłkarz klubu, Roman Bellwon. Co więcej, według niego “Gedania” miała wygrać mistrzostwa obozu, pokonując reprezentacje Polski, Czechów, Niemców. Nie były to więc pojedyncze, rekreacyjne gierki, ale zorganizowane rozgrywki.
Sport w obozach koncentracyjnych jest zagadnieniem od niedawna badanym i już dość dobrze rozpoznanym. Nie przekłada się to jednak na ogólną wiedzę społeczną. Na wspominanej wielokrotnie wystawie “Citius-Altius-Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sport” pokazaliśmy bardzo cenne przedmioty obrazujące zawody i igrzyska olimpijskie rozgrywane w obozach jenieckich, głównie w oflagach. Wśród zwiedzających był to szok - jak to, igrzyska rozgrywane w obozach jenieckich, za wiedzą (a tak było w większości wypadków) władz obozowych? Nie mieści nam się to w naszym, wyniesionym ze szkoły, obrazie wojny. Co dopiero powiedzieć o obozach koncentracyjnych!
W początkowym okresie funkcjonowania tychże sport, który należy umieścić w wielkim cudzysłowie, służył jako środek represji. Biegi, skoki, przysiady to był element dręczenia więźniów. Służył też rozrywce oprawców-sadystów z załogi obozowej. Od jesieni 1942 r. sytuacja się zmieniła. Nadzorujący obozy Heinrich Himmler doszedł do wniosku, że o tanią siłę roboczą trzeba dbać i można ku temu wykorzystać sport. Więźniowie wzmocnią się fizycznie, a jednocześnie otrzymają rozrywkę, zarówno aktywną (uczestnicy), jak i bierną (widzowie). W wielu miejscach zaczęto organizować walki bokserskie oraz rozgrywki piłkarskie.

Polscy więźniowie KL Sachsenhausen - źródło Wikimedia Commons z zasobu Bundesarchiv

O tym, że w Sachsenhausen grano w piłkę wiemy. Znana jest relacja znanego norweskiego architekta, Odda Nansena (syna wybitnego polarnika Fridtjoffa Nansena), który zanotował w swoim dzienniku w 1944 r., że mecze piłkarskie rozgrywano w obozie co niedzielę. Były to mecze międzynarodowe. Odnotował także specjalny charakter spotkań więźniów polskich z niemieckimi. Były szczególnie brutalne i krwawe. W jednym z nich dwóch zawodników musiało opuścić plac gry, bo pobili się na pięści, nie wszyscy dokończyli mecz w pełnym zdrowiu. Norweg pisze o absurdalnych (jego zdaniem) emocjach, jakie wzbudzały mecze wśród więźniów, którzy zapominali o tym, co działo się dokoła. Taka też była rola rozgrywek sportowych w obozach, a przy okazji dobrze bawiła się obozowa obsługa, organizując zakłady, oglądając zacięte mecze, czy po prostu z poczuciem wyższości obserwując walczących więźniów.
Czy “Gedania” startowała w obozowych mistrzostwach nie wiemy. Nie mam oczywiście powodu, aby nie nie wierzyć R. Bellwonowi, ale nie udało mi się uzyskać potwierdzenia jego informacji. Archiwum obozowe w Sachsenhausen, do którego się zwróciłem, nie znalazło informacji ani o “Gedanii”, ani nawet o więźniu nazwiskiem Bellwon. Jak mi wytłumaczono większość obozowych dokumentów zniszczyło SS tuż przed wyzwoleniem obozu, a resztę zabrała Armia Czerwona. Więcej dowiemy się może po otwarciu archiwów Federacji Rosyjskiej. Wtedy jest nadzieja na potwierdzenie informacji.

czwartek, 4 września 2014

Wrześniowe impresje

Początek września od wczesnej młodości to dla mnie czas przeżywania tego, co stało się w 1939 r. Od kilku lat mogę wzruszać się i rozmyślać służbowo, uczestnicząc w uroczystościach jako przedstawiciel Muzeum Historycznego. To wielki przywilej. Marszruta jest ciągle taka sama: Westerplatte (choć nie na oficjalnych uroczystościach), budynek dawnej szkoły Wiktorii (Victoria-Schule), przy dzisiejszej ul. Kładki i Poczta Polska. Najbardziej wzruszająco jest chyba pod Victoria-Schule, miejscu, gdzie katowano Polaków zwożonych z całego Gdańska, zanim nie umieszczono ich w obozach. Tu Niemiec bił kolegę z pracy, tylko dlatego, że ten był Polakiem, sąsiad, pewny swojej bezkarności i przewagi brał odwet na mieszkających obok ludziach narodowości polskiej. Motywacje ideologiczne z programu nazistów, mieszały się z bardzo przyziemnymi.  Wiadomo, w grupie siła, a w stadzie człowiek zachowuje się inaczej, ożywają najbardziej krwiożercze instynkty, wychodzą na jaw kompleksy, zadawnione urazy, Bóg jeden wie, co jeszcze.
"Tuż za wejściem do budynku siedział przy stoliku szturmowiec SA, który spisał moje personalia. Musiałem oddać wszystkie dokumenty oraz pieniądze i osobiste drobiazgi, przy czym stojący obok dwaj inni szturmowcy nie żałowali mi razów. Następnie musiałem przebiec pomiędzy stojącymi na podwórzu w dwuszeregu szturmowcami SA i SS, którzy zamierzali się na mnie swoimi pałkami, lecz dzięki mojej zwinności mnie nie trafili [...] Kolega Kurowski zobaczył pewnego dnia przez okno zbliżającego się bramkarza niemieckiej drużyny piłkarskiej "Preussen", Steffena. Nazywał się poprzednio Stefanowski; miałem  z nim na boisku częste starcia. Okazało się teraz, że mnie w tej właśnie szkole poszukiwał. Koledzy ukryli mnie pod słomą i dzięki temu uniknąłem jego zemsty. jak się potem dowiedziałem, ów Steffen szukał mnie w różnych miejscach kaźni na terenie Gdańska".
To relacja jednego z najlepszych napastników "Gedanii" Eryka Falowa potwierdzająca, że sport też nie był wolny od wojennych demonów. Historia to ciekawa, a jej rozwinięcie znaleźć będzie można w książce. Co roku grupka pamiętających wydarzenia 1września 1939 r. jest coraz szczuplejsza, ale trwają, a wraz z nimi my. Pomiędzy zaparkowanymi samochodami (ich właściciele oczywiście nie mogą wzbudzić w sobie refleksji, że może raz zaparkować w innym miejscu), ogłuszeni rykiem samochodów z pobliskiej drogi szybkiego ruchu modlimy się, protestanci i katolicy, za tych wszystkich, którzy w to straszne miejsce trafili.



W budynku Poczty IPN promował wydawnictwo poświęcone Pocztowcom, jako patronom naszych ulic, a później już wyjazd do Warszawy i otwarcie wystawy. Jest już na Krakowskim Przedmieściu i tylko to jest ważne. Do 1 października.