środa, 30 lipca 2014

Jay

Dziś mecz wielkich zespołów: "Legia" Warszawa - "Celtic" Glasgow. Obydwa zapatrzone w przeszłość, w swoją historię. Dla obu awans do fazy grupowej Ligi Mistrzów to szansa na nawiązanie do pięknej historii. "Celtic"  to klub kultowy. Podkreślają to wszyscy grający tam piłkarze, także polscy i także i Ci, którzy nie zwojowali Glasgow. Tak właściwie, to w annałach klubu został Artur Boruc, no i może Dariusz Dziekanowski za mecz z Partizanem Belgrad i cztery strzelone w nim bramki. Kult, jakim swój klub otaczają kibice szukający swoich korzeni w Irlandii, został już wielokrotnie opisany i zbadany, ale trudny jest do zrozumienia "na chłodno".  Jakże jednak można nie kochać ludzi, którzy oddają to uwielbienie i pokazują, że w piłce jest miejsce na serce, na piękne gesty, skierowane do tych którzy kupują bilety, ba, karnety i przez cały sezon, nie zważając na "piękną" szkocką pogodę przychodzą na stadion. Kocha się takie kluby, gdzie nie ma podziału na piłkarzy, działaczy i kibiców. Nawiązuję tu do historii małego chłopca "Jaya", który szczególnie upodobał sobie Jorgosa Samarasa, a któremu trener i wieloletni piłkarz "Celticu", Neil Lennon, ofiarował swój, zdobyty za wygranie szkockiej ligi, medal. Tak po prostu, jak w rodzinie. Jeżeli ktoś nie widział, niech spojrzy. Ja mam zawsze "gęsią skórę".



Gdyby Lennon i Samaras byli dziś w Warszawie, pewnie i ja zająłbym miejsce przy Łazienkowskiej.  Jestem jednak pewien, że Ci, którzy ich zastąpią, doskonale wiedzą dla kogo grają i wyjdą na boisko z mocnym pragnieniem zapisania nowej karty w historii kultowego klubu. Oby tak samo podeszli do meczu legioniści. Obejrzymy mecz z wielką historią w tle.

wtorek, 29 lipca 2014

Mecz przyjaźni w Tczewie

Na ogół nie cenimy dziś gier towarzyskich. To generalnie mecze, które muszą się odbyć, aby trenerzy mogli wypróbować swoje koncepcje i sprawdzić piłkarzy. Czasem jeszcze odbywają się z powodów, nazwijmy je dyplomatycznymi, w celu nawiązania lub podtrzymania dobrych kontaktów między federacjami, klubami lub kibicami. W przypadku przedwojennej "Gedanii", ważne były zwłaszcza kontakty z klubami polskimi. Nie tylko podnosiły poziom sportowy (bo były to drużyny grające na dużo wyższym poziomie i było się od kogo uczyć), ale także budowały kontakty i więzi, tak potrzebne osamotnionemu w Wolnym Mieście Gdańsku klubowi. Mecze takie można było wykorzystać także propagandowo. Trudno się więc dziwić, że przebiegały one w miłej i sympatycznej atmosferze. Rzadko zdarzało się, że przeciwnik grał na poważnie i gromił Gedanistów - w większości przypadków notowano remisy lub niewielkie zwycięstwa przeciwników.
W dniu 18 kwietnia 1938 r. "Gedania" grała jeden z takich meczów. Tym razem z bratnim polskim i kolejowym klubem - "Wisłą" Tczew, wówczas średniakiem z pomorskiej klasy "A". Mecz miał niecodzienny przebieg. Od samego początku, nie wiedzieć dlaczego, gra była bardzo ostra, wręcz brutalna. Celowali w tym gospodarze, którzy tym różnili się od większości przeciwników "Gedanii", że byli drużyną piłkarsko gorszą. Być może chcieli w ten sposób zniwelować różnicę w umiejętnościach? Tego nie wiadomo. Dość powiedzieć (napisać), że jeszcze w pierwszej połowie trzech graczy "Gedanii" odniosło kontuzje. Apel do sędziego nie przynosiły skutku. Nie wiemy niestety, czy apelowano także do przeciwników. W każdym razie finał takiego stanu rzeczy był smutny, czy wręcz skandaliczny. Mecz towarzyski na skutek protestu kierownictwa gdańskiego klubu mecz został przerwany przy stanie 3:1 dla "Wisły". To jedyny znany mi przypadek takiego meczu towarzyskiego.  


sobota, 26 lipca 2014

Szpaler i chłopcy do podawania piłek

Ciekawa sprawa. 18 czerwca 1933 r. do Gdańska przyjechała krakowska "Garbarnia". Oczekiwana z szacunkiem godnym wybitnej polskiej drużyny. W jednym ze sprawozdań z meczu znalazłem informację, której nie jestem w stanie zweryfikować. Chodzi o tzw. szpaler, przez który przechodzi drużyna przeciwnika i w ten sposób oddajemy mu szacunek. Gedaniści w taki sposób przywitali gości z Krakowa:
"Przed meczem pokazała "Gedania" piękny gest: kilkudziesięciu jej juniorów stanęło w szpalerze i oklaskiwało Krakowian przy wejściu na boisko"
Zaintrygowała mnie jednak następna informacja:
"Pozatem jako nowość w Gdańsku okalało ośmiu juniorków przez cały mecz boisko i zbierało piłkę wystrzeliwaną w auty".
Nowość w Gdańsku? Czy może ktoś wie, od kiedy na polskich boiskach mamy do czynienia z chłopcami do podawania piłek? A może ktoś zbadał zwyczaj ustawiania szpalerów? Ostatnio mieliśmy próbę honorowania w ten sposób mistrzów Polski i wielką dyskusję z argumentami, że to zwyczaj w Polsce obcy i nie ma co go naśladować. Czyżby?
PS. Mecz zakończył się remisem 1:1, co było wielkim sukcesem "Gedanii"


środa, 23 lipca 2014

Michał Globisz

Michał Globisz jest tak istotną postacią dla pomorskiej, ale i polskiej piłki nożnej, że musiałem zamieścić ten przejmujący materiał filmowy. Wszyscy trzymamy kciuki i modlimy się za Pana, Trenerze.



Wincenty Kurowski i jego pomoc

Wincenty Kurowski to jeden z najwybitniejszych Gedanistów, choć próżno by go szukać w encyklopediach i leksykonach sportowców polskich. Czynny jeszcze przed wojną piłkarz, po wojnie prezes klubu, całe życie wierny "Gedanii" i Polsce. Niedoceniony w Gdańsku, pomijany ostatnie lata życia, podobnie jak wielu Gedanistów, spędził w Niemczech, gdzie w ubiegłym roku zmarł w w wieku 99 lat. Do końca interesował się tym, co dzieje się z jego ukochanym klubem i bolał nad jego podziałem. Jego sylwetkę opiszę szerzej w książce.
Wielce żałuję, iż nie miałem okazji spotkać go osobiście, ale skorzystałem z pomocy rodziny - Pań Marianny i Gabrieli Kurowskich i porozmawiałem z Wincentym pośrednio. Poprosiłem o identyfikację osób na jednym ze zdjęć młodzieżowej drużyny Gedanii z 1928 r. Nie liczyłem na wiele, Wincenty miał wtedy 98 lat. Gdyby to była pierwsza drużyna, to oczywiście, ale młodzieżowa? Przecież chłopcy na zdjęciu mają 12-14 lat!



Jakże się zdziwiłem, kiedy jakiś czas później otrzymałem kartkę z nazwiskami wszystkich chłopców z fotografii i nazwisko kierownika drużyny, jako jedyne opatrzone znakiem zapytania. Poniżej jedna z Pań Kurowskich napisała: "Rozpoznał Wincenty Kurowski (wiek 98 lat!). Należy je jeszcze zweryfikować. W. Kurowski wyliczył "jednym tchem", co raczej wzbudza zaufanie. Miał chwilę zachwiania przy nazwisku kier. drużyny (Rok przypuszczalnie 1926-28)"
Kartka z identyfikacją leżała w moim archiwum, aż udało mi się uzyskane od Wincentego informacje zweryfikować. I cóż się okazało? Zgadzają się wszystkie nazwiska z wyjątkiem dorosłego mężczyzny! W. Kurowski zidentyfikował go jako kierownika drużyny o nazwisku Lewandowski, a ja natknąłem się na sędziego Lewickiego. To jedyna wątpliwość, reszta się zgadza. Tym samym skład drużyny C1 wyglądał następująco:
stoją od lewej: Budzyński, Bluma, Schmidt, W. Kurowski, E. Fallow, Weina, Rezmer, Masel; klęczą: Tischbein, Knopik, Borus, Potrykus, Antoni (Ali) Bellwon.
Wielu z tych chłopców odgrywało później znaczące role w drużynie i klubie - nie wszyscy niestety przeżyli wojnę. Szkoda, że nie mogę już liczyć na pomoc Wincentego, ale cieszę się, że dorzucił swoją "cegiełkę" do powstającej książki.  Wdzięczny jestem i Jemu i Paniom Kurowskim.


niedziela, 20 lipca 2014

Presja i depresja, czyli najsłabsze ogniwo

Właśnie siadałem do pisania nowego postu o Wincentym Kurowskim, kiedy przeczytałem informację o kolejnej samobójczej śmierci piłkarza w Niemczech. Tym razem to 34-letni Andreas Biermann (13.09.1980-18.07.2014). Chłopak miał zdiagnozowaną depresję, leczył się, chorobę i leczenie opisał nawet w swojej biografii "Rote Karte Depression". Ostatnim jego klubem był berliński "FSV Spandauer Kickers 1975". W ciągu trwającej od 2001 r. zawodowej kariery przebił się najwyżej do 2. Ligi, gdzie występował w FC St.Pauli. W latach 2007-2010 zaliczył jednak zaledwie 10 spotkań, po czym trafił do drugiego zespołu, gdzie przez pół sezonu występował w miarę regularnie (17 występów). Od tamtego czasu było już tylko gorzej. To wydarzenie poruszyło mnie na tyle, że wybaczcie wpis, luźno tylko związany z "Gedanią".



Znowu bowiem depresja, o której było ostatnio głośno i u nas, kiedy nasza "nadkobieta", tocząca w pojedynkę boje z armią Norweżek i własnym słabościami przyznała się do choroby. Dużo wtedy napisano i powiedziano - nie ma sensu tego wszystkiego powtarzać. Dla mnie jest to choroba nie tyle sportowców, co współczesnego sportu. Presja, olbrzymie wymagania, niepewność o przyszłość, a często zainwestowane pieniądze stanowią tak wielki balast, że nie wszyscy mogą go udźwignąć. Rozumiemy to, jeżeli chodzi o sportowców "topowych", jak wspomniana Justyna Kowalczyk, Robert Enke (bramkarz, reprezentant Niemiec), czy choćby nasz bramkarz, Stanisław Burzyński (tu powodów było oczywiście więcej). Ale w opisywanym przypadku mamy do czynienia z jednym z wielu zawodników, jacy wybiegają co tydzień na europejskie boiska i zaliczają występy, o których wiedzą tylko najwierniejsi kibice drużyny, w barwach których grają. Jaka presja? A jednak. Jak się okazuje nieudana (w jego własnych oczach) kariera Biermanna i problemy z tym związane były wystarczającym powodem, aby odebrać sobie życie. To jest właśnie jedna z różnic między sportem dzisiejszym, a dawnym. Rywalizacja zawsze wywoływała emocje, często nadmierne i niezdrowe. Jednak już w antycznej Grecji wszyscy wiedzieli, że ktoś musi przegrać, co więcej, prawie wszyscy przegrywali, bo liczył się tylko zwycięzca. Przegrana była wpisana w istotę sportu od samego początku i długo  proporcje między nią, a zwycięstwem były wyważone. Ludzie czerpali radość z samej rywalizacji. U Greków równa i uczciwa rywalizacja była najlepszym sposobem oddania chwały bogom. Przegrana oczywiście bolała, ale motywowała do wzięcia się za bary z własnymi słabościami. W sporcie amatorskim nikt nie myślał, aby z tego powodu odbierać sobie życie, bo to życie (praca, rodzina, codzienność) właśnie czekało, aby po zawodach się nimi zająć. Nawet w sytuacji, kiedy rywalizacja sportowa okraszona była mocnym ładunkiem nacjonalizmu, a byle jakie zawody zamieniały się w rywalizację dwóch zwaśnionych narodów (a tak to często było w Wolnym Mieście Gdańsku) nie spotkałem się z aż tak drastycznymi przejawami przeżywania porażki. Problem leży zapewne w profesjonalizacji sportu i zmiany jego charakteru na bardziej komercyjny. Dwudziestoletni Andreas zaczynał zawodową karierę aby wygrywać, przebić się do Bundesligi i podbić świat. Pragnienie to musiało być absurdalnie rozbudzone, bo kiedy się to nie udawało, zaczęły się problemy. Można zadać sobie pytanie:czy 10 występów w II Lidze i 85 w Lidze Regionalnej (odpowiednik naszej IV. Ligi) to na tyle mało, żeby uznać życie za nieudane? Czyżby poza piłką  nie było w nim nic godnego ocalenia? Pytania, które można by mnożyć, pozostaną niestety bez odpowiedzi. Pozostaje refleksja nad tragedią człowieka i zmieniającym się charakterem rywalizacji sportowej. Z perspektywy historycznej tak bardzo widocznym. Czy nieuniknionym?

PS. Poprzedni wpis o "Sile lokalności" nieoczekiwanie doczekał się aneksu w postaci polemiki prasowej Mariusza Piekarskiego z Michałem Probierzem. Dotyczyła sposobu budowania "nowej Lechii" - wychowankowie, czy armia zaciężna. Panowie spierają się o efekt sportowy, krótko- i długoterminowy. Warto odszukać te wypowiedzi w internecie, zapoznać się ze sposobem argumentowania, bo wypowiedzi są świetnym uzupełnieniem poruszonych przeze mnie kwestii na temat identyfikacji zawodników i kibiców z klubem. Obaj ich nie dostrzegają, ale to też przecież przekłada się na wynik sportowy, co pokazują choćby ostatnie  mecze Legii. W jakimś sensie polemika ta wiąże się z dzisiaj poruszonym tematem, zwłaszcza wypowiedzi menedżera (a byłego świetnego zawodnika), Mariusza Piekarskiego, dla którego sport, to po prostu biznes. Inwestujemy w młodych piłkarzy (nie z własnej szkółki), ogrywamy ich (co za okropne sformułowanie), a następnie z zyskiem sprzedajemy. Wszystko fajnie, tylko gdzie w tym wszystkim człowiek? Najsłabsze ogniwo futbolowego biznesu?



czwartek, 17 lipca 2014

Siła lokalności

Uwielbiam oglądać takie mecze, jak wczoraj Legii z St. Patrick's Athletic. Nie w oczekiwaniu na wielkie emocje, wysoki poziom gry, wielką liczbę bramek i temu podobne rzeczy, na które liczyli rozczarowani dzisiaj komentatorzy. Wszyscy (polscy oczywiście) skupiają się na drużynie z Warszawy, klubie o niebotycznym budżecie, wielkich ambicjach i ... mizernej mentalności. Dlaczego więc spędziłem wczoraj dwie godziny przed telewizorem? Ano dlatego, że wierzę w siłę lokalności, w drużyny  złożone z chłopaków z dzielnicy, budowane rozsądnie, na zdrowych zasadach i zakładające realne cele. Bo tylko takie drużyny dają się pokroić za własny klub i własnych kibiców. Bajeczne kontrakty, luksusowe warunki bardzo pomagają w osiągnięciu wyniku, ale potrzebne jest coś więcej - ambicja i walka do końca. Banał? Jasne, ale kiedy jesteś słaby, czujesz to i widzisz, to musisz włączyć taki przycisk bezpieczeństwa. który przełamie zniechęcenie i mentalną barierę w głowie. Bo spojrzysz na trybuny, gdzie siedzi rodzina i koledzy, rzucisz okiem na koszulkę i herb klubowy, z którym się identyfikujesz. To widać u małych drużyn, takich jak ta z Dublina, z góry skazanych na pożarcie, a nie bardzo można to dostrzec u najemników. A jeszcze wyraźnie, jak sądzę, zobaczymy to za tydzień w rewanżu. Nawet jeżeli "Saints" przegrają i odpadną. Wstydu na pewno nie będzie.



Patrząc na lokalne, gdańskie podwórko cieszę się bardzo ze zmian w "Lechii". Drużyna budowana jest z rozmachem, pierwsze wyniki są bardzo obiecujące. Może wreszcie powstaje ekipa na miarę naszych aspiracji. Ale znowu diabełek włącza mi pamięć i stają przed oczyma podobne eksperymenty, czy to w Lechii łączonej z Olimpią Poznań, czy choćby w żużlowej drużynie GKS-u "Wybrzeże". Wszystko wyglądało podobnie, a skończyło się nie tylko katastrofą sportową. Konsekwencje były dużo poważniejsze, czego jestem przykładem. Od klubów odeszło mnóstwo kibiców, którzy przestali się z nimi identyfikować. Chodziłem na żużel, ba, jeździłem za drużyną po całej Polsce, kiedy startowali tam chłopaki z sąsiedztwa: Zenek Plech, Darek Stenka, Mirek Berliński, Grzegorz Dzikowski, czy Leszek Mischke, istne waleczne serce. Później przyszła armia najemników, a klub lekką ręką zmienił herb, wpuszczając na plastrony, a jakże, sponsora - wielki "Lotos". Dla mnie to był koniec, choć przez moment wyniki sportowe były bardzo dobre. Kibicom "Lechii" nie trzeba przypominać zaczynania wszystkiego od nowa i rozpoczynania drogi od najniższych klas rozgrywkowych. Chwała tym, którzy wytrwali i nie stracili ducha, ciekaw jestem, jak widzą dzisiejsze zmiany w klubie i taki sposób budowania drużyny. Wiem, mimo, że to zawodnicy z zewnątrz, to młodzi, mający coś do udowodnienia. Ale kiedy przyjdzie kryzys, to nie wiem, czy znajdą w sobie siłę, aby zwalczyć niemoc i walczyć z całych sił w interesie klubu. Swojego klubu.
Powie mi ktoś - sam kibicujesz "Werderowi" Brema, zamiast klubowi z najbliższej okolicy, a mądrzysz się, że hej. OK, przyjmuję to - odbieram zresztą często takie sygnały idąc, czy biegnąc w koszulce bremeńczyków i czuję się, jak Nick Hornby w "Futbolowej gorączce", kiedy zjechał w rodzinne strony jako kibic drużyny przyjezdnej, wielkiego "Arsenalu". Ale ja właśnie trafiłem do Bremy w poszukiwaniu rodzinności, szacunku, poszanowania tradycji i kibiców. Znalazłem tam wielu przyjaciół, zarówno wśród kibiców, jak i związanych z klubem zawodowo. Długo by o tym opowiadać, ale ja, wtedy, w latach 90-tych "ubogi krewny' z Europy Wschodniej zostałem potraktowany z szacunkiem. A przecież nie mogli na mnie zarobić.  Nie szukałem wyniku, był to akurat czas przebudowy i dołowania w tabeli. Nie znalazłem tego tutaj. "Werder" wciąż jest wielką rodziną, choć i tam dotarła komercja i demon globalizacji (na przykład ostatnia śmieszna wyprawa drużyny do Chin). Mimo to trwam, jestem bodaj jedynym polskim członkiem klubu i jest mi z tym dobrze, bo czuję się częścią społeczności . Śledzę wyniki wszystkich drużyn i sekcji - identyfikuję się z celami klubu, ale wspieram także lokalną małą drużynę "Bremer SV" - w tym roku zamierzam odwiedzić ich stadion, poznać ludzi.
W nadchodzącym sezonie chcę też rozejrzeć się po świecie pomorskiego futbolu, czy sportu w ogóle. Może nie tak systematycznie, jak autorzy magazynu "No Dice" robią to w Berlinie, ale postaram się bywać na lokalnych, głownie gdańskich arenach sportowych. Po co? Aby sprawdzić, czy występuje jeszcze to zjawisko, za którym tęsknię, które widzę pisząc o dawnej "Gedanii" i które nazwałem "siłą lokalności". Co jakiś czas możecie liczyć na sprawozdanie.

Richmond Park - Stadion St. Patrick's Athletic

poniedziałek, 14 lipca 2014

O pomoc dla "Gedanii"

Klub Sportowy "Gedania" powstał w 1922 r. z inicjatywy grupy młodych piłkarzy, którzy nie widzieli dla siebie perspektyw w Towarzystwie Gimnastycznym "Sokół". Był to działanie w pełni spontaniczne, a początki nowego klubu ciężkie.  Po kilku latach działalności okazało się, że klub spełnia bardzo dobrze rolę integrującą Polaków mieszkających w Gdańsku i jest dobrą wizytówką Rzeczypospolitej i jej, zgłaszanych wobec Wolnego Miasta pretensji. W związku z tym podjęto próby wsparcia działalności klubu przez władze centralne. Z 1929 r. pochodzi jeden z pierwszych apeli prasowych, skierowanych do polskich klubów sportowych o wsparcie dla polskiego klubu z Gdańska - poczytajcie zresztą sami. Poniższy wycinek pochodzi z "Przeglądu Sportowego" z dn. 26 października 1929 r.



 

czwartek, 10 lipca 2014

Stella i dziewczęta

Stanisława Walasiewicz, najwybitniejsza polska sportsmenka w historii, startowała na stadionie "Gedanii" przynajmniej dwukrotnie w latach trzydziestych. Jedną z tych wizyt, pokazową, wspominała Pani Budzimira Wojtalewicz-Winke, podkreślając, że było to dla wszystkich uczestników wielkie przeżycie. Móc pobiec w jednym biegu z mistrzynią! Z wizyt tych zachowało się bodaj jedno zdjęcie, autorstwa Romana Wyrobka, opublikowane w książce Jerzego Geberta, "Z gdańskich boisk i stadionów" (Gdańsk 1970).



Na zdjęciu widać charakterystyczną sylwetkę Stelli Walasiewicz i młode zawodniczki "Gedanii". Może ktoś wie, kim są? Może ktoś rozpoznaje lub ma to zdjęcie opisane?

środa, 9 lipca 2014

Alfredo - biała "dziewiątka"

Odchodzą wielcy gracze, przychodzą następni. 7 lipca żegnaliśmy Alfredo Di Stefano, napastnika Realu Madryt, ale wczoraj narodzili się nowi bohaterowie, Niemcy, którzy rozbili Brazylię w stosunku 7:1.  Przestrzeń po starym mistrzu została wypełniona. Jako świadectwo pustki po odejściu wielkiego piłkarza, na zawsze wolna pozostanie jedynie biała koszulka madryckiego klubu z numerem dziewięć. I wspomnienia. Choćby z wielkiego meczu, piątego triumfu Realu w Pucharze Mistrzów. A działo się to wszystko na Hampden Park w Glasgow 54 lata temu. Di Stefano strzelił trzy gole. One pozostaną.

wtorek, 8 lipca 2014

Ruch w powojennym Gdańsku

Kontynuując wątek chorzowski trzeba przypomnieć, że "Ruch" odwiedził leżący w gruzach Gdańsk pod koniec maja 1946 r. Drużyna z Chorzowa rozegrała dwa mecze z najlepszymi wtedy drużynami gdańskimi: Lechią i Gedanią. Lechia pokonała gości 4:2, a Gedania uległa 1:2. W książce Piotra Chomickiego "Piłkarskie dzieje Wybrzeża" (T. 1, Gdańsk 2006) znalazłem skład "Gedanii" z tego meczu: Rzewnicki, Kurowski, Kasprowicz, J. Richert, Gajewski, Pelwar, Zwara, Terakowski, Bartolik, Komorowski, Kowalski. Bramkę dla "Gedanii" strzelił Terakowski z karnego
Może ktoś zna skład "Ruchu"? Podobno grał Gerard Cieślik.


Doprecyzowując ...

Uprzejmie dziękuję za wszystkie oferty pomocy, pytania i generalnie zainteresowanie moim projektem. Najczęściej pytacie, jakiego okresu dotyczyć będzie książka? Otóż, ujmę okres 1922-1953. Pierwsza data jest zrozumiała - to rok założenia klubu.  Druga związana jest z heroiczną walką Zygmunta Chychły w finale mistrzostw Europy, po której zakończył karierę. To dla mnie symbol odejścia "starej Gedanii". Później przyszły zmiany organizacyjne i generalnie niechęć do polskiego klubu, działającego w Wolnym Mieście Gdańsku.
Chcę też wyraźnie zaznaczyć, że piszę nie tylko o piłce nożnej. Będzie to opowieść o wszystkich sekcjach, o działaczach i sportowcach oraz ich rodzinach, o kibicach - słowem, o tych wszystkich, którzy tworzyli ten fenomen, który nazywamy K.S. "Gedania".
W związku z moją nieobecnością w Muzeum przez najbliższe dwa tygodnie, bardzo proszę nie telefonować, a pisać na adres j.trupinda@mhmg.pl. Jeżeli zostawicie numer telefonu, na pewno oddzwonię. Pozdrawiam :)

sobota, 5 lipca 2014

Warta-Gedania 1929

Tekst o wizycie "Ruchu" Wielkie Hajduki w Gdańsku wywołała duże zainteresowanie i pytania o inne kontakty "Gedanii" z drużynami polskimi. Było ich sporo, bo gdańscy piłkarze chcieli się uczyć od lepszych od siebie (a była to różnica klasy), a co więcej zależało na tym także władzom Rzeczypospolitej, bowiem nie było nic przyjemniejszego, niż polska "Gedania" zwyciężająca niemieckie zespoły. Chodziło także o względy propagandowe, jak też o podkreślenie bliskich kontaktów gdańskich Polaków z ojczyzną. "Gedania" wyjeżdżała także do kraju, m.in. do Poznania. Znakomity zespół "Warty" był bardzo cennym sparringpartnerem.
Jeden z takich meczów rozegrano 26 maja 1929 r. Mimo, że w Gdańsku drużyna "Gedanii" wyróżniała się techniką gry, to w porównaniu z gospodarzami ustępowała pod tym względem bardzo. Warta szybko opanowała środek boiska i raz po raz stwarzała zagrożenie pod bramką gdańszczan. Tylko niefrasobliwości napastników oraz zapewne ulgowemu potraktowaniu rodaków końcowy wynik brzmiał 2:1 na korzyść "Warty". Dość powiedzieć, że posiadanie piłki przez poznaniaków miało się jak 70:30. Śmiglak strzelił nawet samobójczego gola dla "Gedanii" i ta prowadziła do przerwy. Po przerwie jednak Przybysz i Knioła zapewniają zwycięstwo "Warcie".



Składy: "Warta": Fontowicz-Śmiglak,Nowicki-Wojciechowski, Szerfke I, Przykucki-Radolewski, Knioła, Niziński, Przybysz, Rochowicz.
"Gedania": Formella-Drożniewski, Kłossowski-Lewandowski, Kowalski, Bross II-Tupalski, Kwada, Dolecki, Wilgorski, Gdaniec.
W tym samym roku "Warta" zagrała z mocnym zespołem "Schutzpolizei" Danzig. Tu już sentymentów nie było.  



czwartek, 3 lipca 2014

Problemy drużyny z Letnicy

Bardzo ciekawą wzmiankę znalazłem w "Danziger Neueste Nachrichten". Otóż w 1936 r. drużyna SC "Lauental" musiała wycofać się z rozgrywek gdańskiej ligi okręgowej (Kreisliga) z powodu braku zawodników. Informacja jest zaskakująca, bowiem decyzja została podjęta już trakcie trwających rozgrywek i wywołała trochę problemów organizacyjnych. Ale jeszcze ciekawszy jest powód utraty zawodników - była nim migracja do Rzeszy. I nie chodzi tu zapewne, jakby się mogło wydawać, o nowe, atrakcyjniejsze  oferty sportowe, które zawodnicy Ci otrzymali w Rzeszy. W grę wchodzić może polepszenie warunków życia, być może  jakieś sprawy związane z coraz mocniejszą pozycją w Gdańsku hitlerowców. Jak było naprawdę, co było przyczyną masowego wyjazdu piłkarzy z Letnicy? Na te pytania na pewno warto poszukać odpowiedzi.