poniedziałek, 8 grudnia 2014

Szalony weekend (1)

To był zupełnie szalony pomysł. I co najważniejsze wypalił, co postanowiłem opisać dopiero po upływie kilku tygodni, kiedy nabrałem do niego dystansu. Ów szalony weekend przerwał dość monotonną kwerendę przeprowadzaną w gdańskim Archiwum Państwowym. Nawiasem mówiąc, okazało się, że akta Senatu Wolnego Miasta Gdańska, czy Komisariatu Generalnego RP, choć przeglądane przez wielu badaczy, ciągle przynoszą interesujące dane. Po prostu nie korzystano z nich pod katem funkcjonowania „Gedanii”, a zwłaszcza Gedanistów, bo ci interesują mnie przede wszystkim. Ale do rzeczy.
Zamarzyłem sobie mianowicie, żeby książka ilustrowana była nie tylko zdjęciami archiwalnymi, ale także współczesnymi, pokazującymi ludzi, ale przede wszystkim miejsca związane z gdańskim klubem. Oczywiście, jak prawie każdy z nas robię zdjęcia, ale przecież fotografowanie jest sztuką. Skoro tak, to potrzeba do tego artysty. Znalazłem takiego, gdzieżby indziej, w oceanie internetu. Kolega P. Fotografuje piłkę nożną, ale przede wszystkim ludzi nim zafascynowanych,zapełniających stadiony i puby. Znalazłem też jego znakomite ujęcia stadionów i ich okolic. Zachwyciłem się i … napisałem. Nie liczyłem na wiele - ot, odruch serca, chwilowe szaleństwo. Opisałem idee książki, swój pomysł i ... P. odezwał się! A do tego pozytywnie, że chętnie przyjedzie i zrobi, co będzie mógł. Uderzyło mnie coś, co dziś jest już niesłychanie rzadkie, a co towarzyszy mi od początku pracy nad książką. Bezinteresownosć. Przyjadę, pomogę, zrobię, bez pytania o warunki, wynagrodzenie. Przecież nie znaliśmy się. Oczywiście nie wyobrażałem sobie, ze P. przyjedzie i wykona prace za darmo, ale prawdę mówiąc byłem dopiero przed pierwszą próbą konstruowania budżetu. Dzięki pomocy mojej macierzystej instytucji pieniądze się znalazły, choć w zasadzie tylko na pokrycie kosztów. P. mieszka poza granicami Polski.
Jechał kilkanaście godzin, prawie 1300 km, a jego przybycie rozpoczyna właściwą opowieść o weekendzie pełnym rozmów o piłce, kibicach, historii i teraźniejszości o zjawisku ciągle w Polsce raczkującym, a zwanym z angielska „football culture”. Okazało się, że mamy wiele wspólnych tematów. P. musiał oczywiście, choć także bardzo chciał, wysłuchać mojego monologu o „Gedanii”. Wcześniej otrzymał solidną porcję linków, ale chciałem bardzo, żeby poznał nie tylko fakty,ale także emocje ludzi opowiadających mu o gdańskich Polakach. Jednego, a właściwie jedną z nich miał okazją poznać - to oczywiście nieoceniona Budzimira Wojtalewicz.
U Budzimiry byliśmy w sobotnie popołudnie. Pięknie ubrana,przygotowana i starannie ukrywająca zdziwienie tak niecodzienną wizytą. Pomysł był szalony - miałem czytać fragmenty książki, a P. miał to dokumentować, “łapać” emocje, nastrój chwili. Ale był kimś obcym, kogo gospodyni nie znała. Skrępowanie byłoby czymś naturalnym, z naszej strony była obawa, ze to po prostu nie wyjdzie. Tymczasem nawet nie otworzyłem komputera. Budzimira mówiła, wspominając śmiała się, momentami odchodziła w głąb siebie, a emocje przelatywały przez jej piękna twarz. W końcu przestała zwracać uwagę na P. robiącego zdjęcie za zdjęciem. Był zachwycony, a my razem z nim. Budzimira nie musiała się zgadzać na spotkanie, ale po prostu chciała pomóc. Wspiera mnie każdego tygodnia. Nie tylko ona. Od samego początku otrzymuję pomoc od rodzin Gedanistów, pasjonatów sportu, moich przyjaciół. To może dziwne i zabrzmi kiczowato, ale „Gedania” otwiera serca. Staram się ich wszystkich zapisywać, aby potem moc zrewanżować się tak,jak może autor, swoim dziełem.  Przy okazji lękam się, że książka okaże się „niewypałem”, że nie starczy umiejętności... Takie tam demony autorskie. Chcę tylko powiedzieć, że to najbardziej emocjonalna praca naukowa, jaką do tej pory wykonywałem. A przecież nauka winna być wolna od emocji. Gdzie moje „szkiełko i oko”?
W tą szaloną, listopadową sobotę pierwsza była Pani Krystyna. Społeczniczka z Biskupiej Góry. Mimo nawału pracy znalazła czas,aby oprowadzić nas po tym pięknym, oryginalnym jeszcze w dużej mierze zakątku Gdańska. Czuliśmy się trochę, jak w latach trzydziestych, kiedy bojówki hitlerowskie atakowały Polaków i polskie domy. Kilka dni wcześniej ktoś wybił szyby w siedzibie Stowarzyszenia WAGA, które organizowało ostatnio urodziny Brunona Zwarry. Gedanisty. Mimo lekkiego przygnębienia ruszyliśmy do góry, aby obejrzeć zachowany jeszcze kompleks sportowy, opisywany barwnie przez wspomnianego Brunona.

Dwa boiska leżące obok siebie na Biskupiej Górze - zupełnie jak dawniej

Wiele się tam nie zmieniło. Kiedy minęliśmy dawny cmentarz św. Józefa, będący dzisiaj małym, zaniedbanym parkiem,wyszliśmy na boisko klubu SC „Preussen”. Powściągliwie dotąd zachowujący się P. zmienił się nie do poznania. Rzucił krótko „to moje klimaty” i tyle go widzieliśmy. Otoczone wałem boisko,gdzie „Gedania” toczyła zażarte boje podziałała. Pordzewiałe bramki, dziurawe boisko, poszukiwane resztki klubowych zabudowań - czy może być coś piękniejszego? P. Biegał z aparatem, a ja patrząc za nim (bo okolica niespokojna) widziałem piłkarzy „Preussen” wprowadzających na mecz po jednym z kłębiących się przed wejściem dzieciaków, bo taki był dobry zwyczaj. Patrzyłem na otoczenie boiska, gdzie mali szczęśliwcy mogli oglądać mecz nie bojąc się, że wokół boiska zostanie rozciągnięta płachta uniemożliwiająca dzieciakom mającym równie mało szczęścia, jak pieniędzy, którzy próbowali obejrzeć mecz z położonego nieopodal wyższego wału. To potęga Brunonowej narracji. Podobne emocje wzbudziło położone niedaleko drugie boisko drużyny „Ostamrk-Hansa”. Tam ciągle uprawia się sport. Szczęście, ze coraz więcej ludzi zdaje sobie sprawę od jak dawna [c.d.n]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz