środa, 10 grudnia 2014

Szalony weekend (2)

Ta ciągłość jest jeszcze widoczna na stadionie gdańskiej „Lechii”. Choć to stadion-pomnik nieludzkiego gauleitera, to przecież istniał znacznie wcześniej,nosząc imię twórcy niemieckiego ruchu turnerskiego,  Friedricha Ludwiga Jahna. Od zawsze był to stadion dla wszystkich, z boiskiem,ale i bieżnią oraz infrastrukturą lekkoatletyczną. Przed wojną startowali tam polscy sportowcy, a po wojnie tu odbyło się pierwsze, radosne Święto Sportu, już polskiego sportu. To piękny,kameralny obiekt, który zachował swój charakter mimo głupiej próby uczynienia z niego na sile stadionu piłkarskiego. „Lechia” i tak wyprowadziła się, czego zapewne już nigdy nie zaakceptuję, na nowy stadion. A ten pozostał, nie za bardzo potrzebny i zeszpecony. Poszanowania tradycji, wrażliwości historycznej trzeba się długo uczyć, trzeba po prostu co nieco o przeszłości wiedzieć. Zawsze śmiać mi się chciało, kiedy słyszałem narzekania drużyn przyjeżdżających na „Lechię”,ze stadion owszem,piękny, ale szatnie katastrofalne, typowo PRL-owskie. Gdyby wiedzieli, że to w zasadzie lata trzydzieste, łatane przez lata doraźnie, głownie farbą olejną. Na stadionie spotkaliśmy trenującą pierwszą drużynę biało-zielonych, a mnie ujęła uprzejmość ochroniarza i możliwość wejścia na murawę. Jakby nie patrząc świętą. To ostatni w tym miejscu bastion dawnego sportu, bo po pobliskim kompleksie sportowym „Heinrich-Ehlers Platz” nie pozostał już najmniejszy ślad.
- W ten piękny, choć chłodny dzień uprzejmością wykazał się jeszcze Pan Prezes klubu "Energa-Gedania". Spędziliśmy dwie godziny rozmawiając o sporcie, w otoczeniu materialnych świadectw świetności klubu. Niegdyś wielosekcyjny,dziś pochwalić się może gigantyczna kolekcja trofeów siatkarskich. Nie muszę dodawać, ze P. pstrykał i pstrykał.
- Najbardziej emocjonująco było przy Heeresanger 11, czyli stadionie „Gedanii” przy ul. Kościuszki. Zrujnowane, ale czytelne założenie. Chodziliśmy po całym terenie osobno, zataczając pętle,każde swoją droga, pogrążone w swoich myślach. P. Wrócił tam jeszcze sam nazajutrz.
- A nazajutrz był Stutthof. Tam musieliśmy jechać, choć bardzo sie tego obawiałem. Ale postanowiłem jechać bez planu. Co z tego wyszło, okazało się na kawie w nowodworskim Macdonaldzie. Przekaz zdominował mój krzyk niezgody na formy pamięci o Polakach z Wolnego Miasta. Nie lubię obozowej ekspozycji, przez godzinę błądziliśmy po lesie w Stegnie szukajać miejsca rozstrzelania Polaków w Wielki Piętek 1940 r. Ani jednego drogowskazu! Nie potrzebujemy już pamiętać? Czy Polska ma być tylko krajem miłego spędzania wolnego czasu dla turystów? Czy wstydzimy się naszej trudnej i tragicznej przeszłości? Niemieccy turyści wtedy nie przyjadą? Tak krzyczałem,choć ani tego nie planowałem, ani nie podnosiłem głosu. A P. rejestrował i pozniej powiedział, co odebrał. Tak wyszło. Ale miało być emocjonalnie. P. klęknął jeszcze w poniedziałek przed jedyna zachowana przedwojenna koszulką „Gedanii”, wsiadł w samochód i pojechał. Zostały zdjęcia, które zobaczycie w książce, a być może także na wystawie. Jeszcze się spotkamy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz