niedziela, 20 lipca 2014

Presja i depresja, czyli najsłabsze ogniwo

Właśnie siadałem do pisania nowego postu o Wincentym Kurowskim, kiedy przeczytałem informację o kolejnej samobójczej śmierci piłkarza w Niemczech. Tym razem to 34-letni Andreas Biermann (13.09.1980-18.07.2014). Chłopak miał zdiagnozowaną depresję, leczył się, chorobę i leczenie opisał nawet w swojej biografii "Rote Karte Depression". Ostatnim jego klubem był berliński "FSV Spandauer Kickers 1975". W ciągu trwającej od 2001 r. zawodowej kariery przebił się najwyżej do 2. Ligi, gdzie występował w FC St.Pauli. W latach 2007-2010 zaliczył jednak zaledwie 10 spotkań, po czym trafił do drugiego zespołu, gdzie przez pół sezonu występował w miarę regularnie (17 występów). Od tamtego czasu było już tylko gorzej. To wydarzenie poruszyło mnie na tyle, że wybaczcie wpis, luźno tylko związany z "Gedanią".



Znowu bowiem depresja, o której było ostatnio głośno i u nas, kiedy nasza "nadkobieta", tocząca w pojedynkę boje z armią Norweżek i własnym słabościami przyznała się do choroby. Dużo wtedy napisano i powiedziano - nie ma sensu tego wszystkiego powtarzać. Dla mnie jest to choroba nie tyle sportowców, co współczesnego sportu. Presja, olbrzymie wymagania, niepewność o przyszłość, a często zainwestowane pieniądze stanowią tak wielki balast, że nie wszyscy mogą go udźwignąć. Rozumiemy to, jeżeli chodzi o sportowców "topowych", jak wspomniana Justyna Kowalczyk, Robert Enke (bramkarz, reprezentant Niemiec), czy choćby nasz bramkarz, Stanisław Burzyński (tu powodów było oczywiście więcej). Ale w opisywanym przypadku mamy do czynienia z jednym z wielu zawodników, jacy wybiegają co tydzień na europejskie boiska i zaliczają występy, o których wiedzą tylko najwierniejsi kibice drużyny, w barwach których grają. Jaka presja? A jednak. Jak się okazuje nieudana (w jego własnych oczach) kariera Biermanna i problemy z tym związane były wystarczającym powodem, aby odebrać sobie życie. To jest właśnie jedna z różnic między sportem dzisiejszym, a dawnym. Rywalizacja zawsze wywoływała emocje, często nadmierne i niezdrowe. Jednak już w antycznej Grecji wszyscy wiedzieli, że ktoś musi przegrać, co więcej, prawie wszyscy przegrywali, bo liczył się tylko zwycięzca. Przegrana była wpisana w istotę sportu od samego początku i długo  proporcje między nią, a zwycięstwem były wyważone. Ludzie czerpali radość z samej rywalizacji. U Greków równa i uczciwa rywalizacja była najlepszym sposobem oddania chwały bogom. Przegrana oczywiście bolała, ale motywowała do wzięcia się za bary z własnymi słabościami. W sporcie amatorskim nikt nie myślał, aby z tego powodu odbierać sobie życie, bo to życie (praca, rodzina, codzienność) właśnie czekało, aby po zawodach się nimi zająć. Nawet w sytuacji, kiedy rywalizacja sportowa okraszona była mocnym ładunkiem nacjonalizmu, a byle jakie zawody zamieniały się w rywalizację dwóch zwaśnionych narodów (a tak to często było w Wolnym Mieście Gdańsku) nie spotkałem się z aż tak drastycznymi przejawami przeżywania porażki. Problem leży zapewne w profesjonalizacji sportu i zmiany jego charakteru na bardziej komercyjny. Dwudziestoletni Andreas zaczynał zawodową karierę aby wygrywać, przebić się do Bundesligi i podbić świat. Pragnienie to musiało być absurdalnie rozbudzone, bo kiedy się to nie udawało, zaczęły się problemy. Można zadać sobie pytanie:czy 10 występów w II Lidze i 85 w Lidze Regionalnej (odpowiednik naszej IV. Ligi) to na tyle mało, żeby uznać życie za nieudane? Czyżby poza piłką  nie było w nim nic godnego ocalenia? Pytania, które można by mnożyć, pozostaną niestety bez odpowiedzi. Pozostaje refleksja nad tragedią człowieka i zmieniającym się charakterem rywalizacji sportowej. Z perspektywy historycznej tak bardzo widocznym. Czy nieuniknionym?

PS. Poprzedni wpis o "Sile lokalności" nieoczekiwanie doczekał się aneksu w postaci polemiki prasowej Mariusza Piekarskiego z Michałem Probierzem. Dotyczyła sposobu budowania "nowej Lechii" - wychowankowie, czy armia zaciężna. Panowie spierają się o efekt sportowy, krótko- i długoterminowy. Warto odszukać te wypowiedzi w internecie, zapoznać się ze sposobem argumentowania, bo wypowiedzi są świetnym uzupełnieniem poruszonych przeze mnie kwestii na temat identyfikacji zawodników i kibiców z klubem. Obaj ich nie dostrzegają, ale to też przecież przekłada się na wynik sportowy, co pokazują choćby ostatnie  mecze Legii. W jakimś sensie polemika ta wiąże się z dzisiaj poruszonym tematem, zwłaszcza wypowiedzi menedżera (a byłego świetnego zawodnika), Mariusza Piekarskiego, dla którego sport, to po prostu biznes. Inwestujemy w młodych piłkarzy (nie z własnej szkółki), ogrywamy ich (co za okropne sformułowanie), a następnie z zyskiem sprzedajemy. Wszystko fajnie, tylko gdzie w tym wszystkim człowiek? Najsłabsze ogniwo futbolowego biznesu?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz