czwartek, 17 lipca 2014

Siła lokalności

Uwielbiam oglądać takie mecze, jak wczoraj Legii z St. Patrick's Athletic. Nie w oczekiwaniu na wielkie emocje, wysoki poziom gry, wielką liczbę bramek i temu podobne rzeczy, na które liczyli rozczarowani dzisiaj komentatorzy. Wszyscy (polscy oczywiście) skupiają się na drużynie z Warszawy, klubie o niebotycznym budżecie, wielkich ambicjach i ... mizernej mentalności. Dlaczego więc spędziłem wczoraj dwie godziny przed telewizorem? Ano dlatego, że wierzę w siłę lokalności, w drużyny  złożone z chłopaków z dzielnicy, budowane rozsądnie, na zdrowych zasadach i zakładające realne cele. Bo tylko takie drużyny dają się pokroić za własny klub i własnych kibiców. Bajeczne kontrakty, luksusowe warunki bardzo pomagają w osiągnięciu wyniku, ale potrzebne jest coś więcej - ambicja i walka do końca. Banał? Jasne, ale kiedy jesteś słaby, czujesz to i widzisz, to musisz włączyć taki przycisk bezpieczeństwa. który przełamie zniechęcenie i mentalną barierę w głowie. Bo spojrzysz na trybuny, gdzie siedzi rodzina i koledzy, rzucisz okiem na koszulkę i herb klubowy, z którym się identyfikujesz. To widać u małych drużyn, takich jak ta z Dublina, z góry skazanych na pożarcie, a nie bardzo można to dostrzec u najemników. A jeszcze wyraźnie, jak sądzę, zobaczymy to za tydzień w rewanżu. Nawet jeżeli "Saints" przegrają i odpadną. Wstydu na pewno nie będzie.



Patrząc na lokalne, gdańskie podwórko cieszę się bardzo ze zmian w "Lechii". Drużyna budowana jest z rozmachem, pierwsze wyniki są bardzo obiecujące. Może wreszcie powstaje ekipa na miarę naszych aspiracji. Ale znowu diabełek włącza mi pamięć i stają przed oczyma podobne eksperymenty, czy to w Lechii łączonej z Olimpią Poznań, czy choćby w żużlowej drużynie GKS-u "Wybrzeże". Wszystko wyglądało podobnie, a skończyło się nie tylko katastrofą sportową. Konsekwencje były dużo poważniejsze, czego jestem przykładem. Od klubów odeszło mnóstwo kibiców, którzy przestali się z nimi identyfikować. Chodziłem na żużel, ba, jeździłem za drużyną po całej Polsce, kiedy startowali tam chłopaki z sąsiedztwa: Zenek Plech, Darek Stenka, Mirek Berliński, Grzegorz Dzikowski, czy Leszek Mischke, istne waleczne serce. Później przyszła armia najemników, a klub lekką ręką zmienił herb, wpuszczając na plastrony, a jakże, sponsora - wielki "Lotos". Dla mnie to był koniec, choć przez moment wyniki sportowe były bardzo dobre. Kibicom "Lechii" nie trzeba przypominać zaczynania wszystkiego od nowa i rozpoczynania drogi od najniższych klas rozgrywkowych. Chwała tym, którzy wytrwali i nie stracili ducha, ciekaw jestem, jak widzą dzisiejsze zmiany w klubie i taki sposób budowania drużyny. Wiem, mimo, że to zawodnicy z zewnątrz, to młodzi, mający coś do udowodnienia. Ale kiedy przyjdzie kryzys, to nie wiem, czy znajdą w sobie siłę, aby zwalczyć niemoc i walczyć z całych sił w interesie klubu. Swojego klubu.
Powie mi ktoś - sam kibicujesz "Werderowi" Brema, zamiast klubowi z najbliższej okolicy, a mądrzysz się, że hej. OK, przyjmuję to - odbieram zresztą często takie sygnały idąc, czy biegnąc w koszulce bremeńczyków i czuję się, jak Nick Hornby w "Futbolowej gorączce", kiedy zjechał w rodzinne strony jako kibic drużyny przyjezdnej, wielkiego "Arsenalu". Ale ja właśnie trafiłem do Bremy w poszukiwaniu rodzinności, szacunku, poszanowania tradycji i kibiców. Znalazłem tam wielu przyjaciół, zarówno wśród kibiców, jak i związanych z klubem zawodowo. Długo by o tym opowiadać, ale ja, wtedy, w latach 90-tych "ubogi krewny' z Europy Wschodniej zostałem potraktowany z szacunkiem. A przecież nie mogli na mnie zarobić.  Nie szukałem wyniku, był to akurat czas przebudowy i dołowania w tabeli. Nie znalazłem tego tutaj. "Werder" wciąż jest wielką rodziną, choć i tam dotarła komercja i demon globalizacji (na przykład ostatnia śmieszna wyprawa drużyny do Chin). Mimo to trwam, jestem bodaj jedynym polskim członkiem klubu i jest mi z tym dobrze, bo czuję się częścią społeczności . Śledzę wyniki wszystkich drużyn i sekcji - identyfikuję się z celami klubu, ale wspieram także lokalną małą drużynę "Bremer SV" - w tym roku zamierzam odwiedzić ich stadion, poznać ludzi.
W nadchodzącym sezonie chcę też rozejrzeć się po świecie pomorskiego futbolu, czy sportu w ogóle. Może nie tak systematycznie, jak autorzy magazynu "No Dice" robią to w Berlinie, ale postaram się bywać na lokalnych, głownie gdańskich arenach sportowych. Po co? Aby sprawdzić, czy występuje jeszcze to zjawisko, za którym tęsknię, które widzę pisząc o dawnej "Gedanii" i które nazwałem "siłą lokalności". Co jakiś czas możecie liczyć na sprawozdanie.

Richmond Park - Stadion St. Patrick's Athletic

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz