poniedziałek, 9 czerwca 2014

Piękno dawnego sportu

Wywiad z Józefem Henem zamieszczony w "Przeglądzie Sportowym" (6.06.2014) przeszedł zupełnie bez echa, a właściwie pozostał w cieniu utyskiwań nad depresją Justyny Kowalczyk po jej ostatniej szokującej wypowiedzi. Rozmowa z uznanym pisarzem dotyczy umiłowania dawnego sportu i wartości z nim związanych - musi być więc tutaj odnotowana.
"Dzisiejszy sport to jeden wielki interes. Edward Adamczyk, który po wojnie był wieloboistą, uprawiał też sam skok o tyczce, powiedział mi kiedyś: "Proszę pana, ja głoduję". Sportowcy musieli ciężko pracować. Pamiętam, że jeden z reprezentantów Polski w piłce nożnej był paczkującym w Drukarni Narodowej. Poza tym zostaje kwestia moralności. Nie uznawano wtedy czegoś takiego, jak faule taktyczne. Zdarzały się, owszem, ale nikt nie mówił, że zawodnicy mają prawo do tego, albo że robią to słusznie. Faul to był faul, a sport był rozrywką i przyjemnością. W 1931 roku na mecz z naszą reprezentacją przyjechała Jugosławia, tylko że brakowało jej do gry jednego piłkarza. I wtedy niejaki Cieszewski, za zgodą Józefa Kałuży, wystąpił w jugosłowiańskich barwach, strzelił nawet Polakom gola i nikt nie miał do niego o to pretensji".
To tylko fragment wypowiedzi człowieka, który sport pokochał, ale ... w dawnej postaci. Coś w tym jest. Dzięki Stefanowi Szczepłkowi odkryłem niedawno książki Stanisława Melecha. Znakomity piłkarz, działacz, dziennikarz, a przed wojną także inspektor celny w Wolnym Mieście Gdańsku, jako jeden z nielicznych, pisząc o historii polskiego futbolu wspomina "Gedanię". Znakomite są też jego wspomnienia "Gole, faule i ofsaidy", do których przeczytania szczerze zachęcam, a dla ilustracji wybiorę tylko fragment o początkach krakowskiej piłki (pierwsza dekada XX w.):
" Po jakimś czasie prowincja nawiązała stosunki sportowe z Krakowem. Reprezentacyjny obrońca Polski Fryc opowiedział mi swoje przygody z pierwszego meczu, jaki rozegrał na prowincji:
 - Przyszedł do naszej paczki na Błoniach młody człowiek i przedstawił się jako przedstawiciel klubu w Bieżanowie. Zaproponował nam wyjazd na mecz do Bieżanowa na następujących warunkach: 1. przejazd na gapę pociągiem towarowym (maszynista miał być w zmowie), 2. "dieta" w postaci 25 dekagramów prawdziwej krakowskiej kiełbasy na głowę. Na takie korzystne warunki zgodziliśmy się z entuzjazmem. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem. Rozgniewało to ogromnie organizatorów i z miejsca wzięli sobie na nas "rewanż"; kiełbasy dostaliśmy tylko po 10 dkg, co gorsza odmówili nam protekcji do maszynisty kolejowego, który miał odwieźć drużynę "bumelzugiem". Na szczęście Kraków nie leżał za morzem. Najprzykrzejsze wspomnienia z Bieżanowa wyniósł wielokrotny reprezentant Polski Kubiński; pojechał na mecz w długich spodniach, które obciął przed wyjściem na boisko. Nieusportowieni rodzice w namacalny sposób wytłumaczyli mu niewłaściwość tego postępku.
Również pierwsze wielki mecze Cracovii i Wisły odbywały się na Błoniach. Przed każdym spotkaniem kierownictwo klubu, zawodnicy i kibice malowali wapnem auty, wbijali paliki i sznurami odgradzali miejsce przyszłych bojów. Te paliki w czasie meczu wędrowały pod naporem widzów żądnych bezpośrednich wrażeń, jak las w Makbecie, i wymiary boiska kurczyły się coraz bardziej. Nie przejmowano się tym zbytnio. Po zlocie grunwaldzkim przez jakiś czas kluby korzystały z boiska pozlotowego, które posiadało drewniane trybuny."
Tak zaczynał się poważny sport nie tylko w Krakowie. Trudno się dziwić, że niektórzy z nas tęsknią za czasami, kiedy sport miał bardzo ludzki i normalny wymiar. Nie był "wielkim interesem", jak to określił J. Hen.
Z książki S. Mielecha chcę zacytować jeszcze jedną historię, związaną trenerem Frantą Kożeluhem, uważanym za twórcę słynnej "szkoły krakowskiej", czyli krótko mówiąc gry opartej na częstej wymianie krótkich podań. Kożeluh był uczniem szkockiego szkoleniowca Maddena, pracującego w praskiej "Slavii". Dodać tu jeszcze wypada, że techniczny styl gry piłkarzy "Gedanii" także związany był z myślą trenerską tego właśnie czeskiego klubu. O tym jednak kiedy indziej. Kożeluh znany był z tego, że trzymał zawodników bardzo krótko. Podczas wyjazdu do Lwowa spostrzegł, że zawodnicy poszli na piwo, wobec czego przystąpił do działania:
- "Niech kelner piwo przyniesie tu, do hallu - rzekł Kożeluh - ale macie mu zapłacić z góry.
Gdy kelner przyniósł pełne kufle, Franta w każdym kuflu umoczył palec i powiedział:
- Niech to będzie dla was nauczką, że przed meczem zawodnikowi nie wolno pić alkoholu. Pójdziecie teraz na górę, a ja tu zostanę i dopilnuję, żeby któryś z was nie próbował wymknąć się z hotelu.
I tak się stało. Kożeluh został i nie poszedł spać wcześniej, aż całe piwo wypił. Hej! nie ma teraz takich trenerów".
Takich fragmentów można by przytaczać więcej. Świat dawnego sportu zawarty jest w zapomnianych już dziś książkach i wspomnieniach. Odkrywam je m.in. w pięknym miejscu, jakim jest Biblioteka gdańskiej AWFiS. Piękno opowieści zlewa się tam z pięknem otoczenia. Szczerze polecam, kto jeszcze tam nie był!




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz