poniedziałek, 30 czerwca 2014

Opowieść z mistrzostwami w tle

Trwa mundialowe szaleństwo i trudno pisać o czymkolwiek innym, niż piłka nożna. Kiedy zbliżają się wielkie imprezy, wydawnictwa zaczynają wypuszczać na rynek w zwiększonej ilości książki o tematyce sportowej. Nawiasem mówiąc, szkoda, że mało jest przy tym wznowień, bo naprawdę, jeżeli chodzi o literaturę sportową, to mamy się czym pochwalić.
W 2012 r., z okazji zbliżających się Mistrzostw Europy Wydawnictwo "Czarne" wydało wielce interesujący zbiór tekstów pod zbiorczym tytułem "Dryblując przez granicę. Polsko-ukraińskie Euro 2012" (red. M. Sznajderman, Serhij Żadan). Wśród tekstów znalazł się też i gdański pod tytułem "Pan Janek". Skoro autorem był Paweł Huelle, to musiał tam znaleźć się wątek przedwojenny. A skoro tak, to dotyczył oczywiście "Gedanii". Gdański pisarz wplótł go w tok opowiadania tytułowego Pana Janka, przedwojennego Polaka, mieszkającego w Wolnym Mieście Gdańsku, a po wojnie lewego obrońcy "Lechii". na zachętę do przeczytania całej książki fragment związany z tematyką tego bloga i oddający klimat czasów, które są aktualnie przedmiotem moich studiów:
"Byłem już pewien, że pan Janek - po czwartym kuflu piwa - zapali ostatniego papierosa, pójdzie do toalety i pożegna się ze mną. Ale nie. Wrócił z toalety, zamówił jeszcze jedno piwo i powiedział:
- A wiesz, jak to było z Żydami?
Zamarłem, nie mając pojęcia, o co mu chodzi.
A chodziło mu o mecz pomiędzy Gedanią a jakąś drużyną z Drohobycza. Gedania - jak już napisałem - to był polski klub sportowy na terenie Wolnego Miasta Gdańska. Do roku 1933 działał swobodnie [...] Po roku 1933, kiedy naziści zaczęli przekonywać Niemców w Gdańsku, że niespełna dziesięcioprocentowa mniejszość polska w mieście stanowi śmiertelne zagrożenie dla Wielkiego Ducha Niemieckiego, ten zwyczajny klub sportowy Polaków zaczął mieć poważne kłopoty. Szykanowano jego działaczy, sportowców, a potem - w roku 1939, po wybuchu wojny - bardzo wielu jego członków rozstrzelano w Piaśnicy albo zamordowano w obozie koncentracyjnym Stutthof. Ale nie o tym chciał mówić pan Janek. Jego ojciec był działaczem sportowym i organizował ten mecz. Polaków z Gedanii i Żydów z Drohobycza. No cóż, wszystko mi się kojarzyło z Drohobyczem - winna jest tu biografia Brunona Schulza - ale nie drużyna piłkarska. Bardzo kiepska - jeżeli można tak delikatnie powiedzieć.
Przyjechali. Schupo gdańskie bardzo dokładnie sprawdzało ich paszporty - polskie - i bagaże. To był rok 1934. Trener drużyny żydowskiej Szlomo Minc został przetrzymany przez trzy godziny w urzędzie celnym, chociaż niczego nie przemycał. Wreszcie sierpniowym popołudniem zaczął się mecz. Gedania prowadziła do przerwy 3:2. Po przerwie Drohobycz wyrównał do trzech. Remis. Potem Gedania wbiła jeszcze jedną bramkę. czyli dla Polaków było cztery, dla Żydów trzy. Pod koniec meczu Drohobycz zdobył jednak gola i mecz zakończył się remisem 4:4. Pan Janek miał wtedy może pięć, może sześć lat i zapamiętał okrzyki z trybuny: "Goń Żyda! Wbij mu bramkę!" Ale jednak tę jego opowieść uznaję za niesamowitą. Polsko-żydowski mecz piłki nożnej w Wolnym Mieście Gdańsku, już niemal całkowicie opanowanym przez nazistów. No pewnie,że wtedy jeszcze nie mogli robić tego, co robili z Polakami i Żydami od września 1939 roku. Ale przed stadionem Gedanii stała bojówka aktywistów NSDAP z plakatem ŻYDZI I POLACY PRECZ Z GDAŃSKA!
Więc tak sobie o tym wszystkim myślę: stadion w dzielnicy Letniewo w Gdańsku już zbudowany, gotowy na przyjęcie zawodników Euro. Niemcy - jak zawsze - faworytami tych mistrzostw. Są przecież świetni, grają jak wirtuozi. Ale cieszę się z tej ogromnej różnicy: Niemcy nie są dla nas dzisiaj śmiertelnym zagrożeniem. To sportowi rywale - nikt więcej. A po mistrzostwa pójdę na grób pana Janka i opowiem mu o najbardziej ekscytujących momentach meczów. Niech sobie posłucha. Niech wie, co się dzieje w mieście i na murawie najpiękniejszego dzisiaj stadionu w Gdańsku. W jego Dancigu. W moim Gdańsku. Na lewym skrzydle obrony".

Choć jest w tekście gdańskiego pisarza nieco nieścisłości historycznych, to jest też w tej opowieści niezwykły klimat.Rozmowa autora z Panem Jankiem toczy się w irlandzkim Pubie na rogu Grunwaldzkiej i Jaśkowej Doliny. Też lubię to miejsce. Może kiedyś spotkamy się tam, aby porozmawiać o sporcie, dzisiejszym i dawnym, o ludziach, czasach i wartościach? Może spotkamy Pawła Huelle, a może Pana Janka? I będziemy sobie opowiadać i opowiadać ...  


piątek, 27 czerwca 2014

Pionier gdańskiego sportu

Wiele mówi się o zniszczeniu Gdańska w 1945 r. i niemal całkowitej wymianie ludności w mieście. Pisanie o tym zakrawa niemal na banał. To po prostu, odeszło w przeszłość miasto Danzig, a pojawiło się nowe pod nazwą Gdańsk. To tylko z pozoru prawdy proste i oczywiste. Przyjmujemy je, ale nie zastanawiamy się nad konsekwencjami. Bo co to znaczy "niemal całkowita wymiana ludności w mieście"? Ni mniej, ni więcej, tylko przerwanie ciągłości życia w mieście. Przyszli nowi ludzi, którzy dawną kulturą, dziedzictwem materialnym i niematerialnym, czy szeroko mówiąc przeszłością miasta nie byli zainteresowani. Co więcej, to byli Niemcy, a więc wrogowie, więc ich ślady trzeba było usunąć. Tym sposobem wiele zabytków materialnych zostało zniszczonych (w tym cmentarze), ale o tym wiemy. Mniej myślimy o ludziach i ich dorobku. Oni znaleźli się w przysłowiowej "czarnej dziurze". Związani z miastem, którego już nie ma pozostają w nie-pamięci. Mamy to pojęcie już zdefiniowane: to miejsca, rzeczy, ludzie o których nie chcemy pamiętać. Z jakichś tam względów.
Przerzucając roczniki przedwojennych gazet, również w przestrzeni sportowej, natykam się co chwila na miejsca, ludzi i wydarzenia tworzące historię gdańskiego sportu. Nikt o nich nie pisał, nikt nie pamięta. Odeszli z tamtym światem. Ale chyba warto, choć szczątkowo, przywołać ich naszej pamięci. Odejść od narodowościowej cenzury dziejów, choć w przestrzeni zapomnienia znajdują się także Polacy.
Dziś, dla ilustracji problemu, tylko jedno nazwisko: Ernst Böhm. Znam go z krótkiej notki informującej,że w listopadzie 1936 r. zmarł na atak serca. Miał 45 lat. Kim był? Piłkarzem i lekkoatletą, współzałożycielem "Polizei Sportverein" i jego honorowym członkiem. Anonimowy autor notki pisze, że nie ma nikogo interesującego się sportem w Gdańsku, kto nie znałby tego człowieka, i że zasłużył na honorowy tytuł "Pioniera gdańskiego sportu". Wszystko to ze względu na pasję, którą wkładał w pracę na rzecz sportu i miłość do niego. Słowem, można sądzić, że piękna to była postać. Ile jeszcze takich znajduje się w zakamarkach naszej niepamięci?


środa, 25 czerwca 2014

Wzruszenie

Dzięki portalowi bokser.org i klubowi "Concordia" Knurów mamy możliwość obejrzenia w akcji znakomitych polskich bokserów, w tym Zygmunta Chychły. Kiedy oglądam Gedanistę w finale mistrzostw Europy z 1953 r.  mam po prostu "gęsią skórę". Przypomina mi się fragment jego wspomnień „Między linami ringu”, opr. Zbigniew K. Rogowski, Warszawa 1956.

A cóż może przysporzyć sportowcowi piękniejszej sławy jak nie to, że wycofał się z boiska, bieżni czy ringu w glorii niepokonanego? Dużo, bardzo dużo kosztowało mnie rozstanie z boksem, w którym tak się rozmiłowałem, boksem, który stał się pasją mego życia. Odejście z ringu było wielkim aktem woli. Decyzja zapadła po mistrzostwach Europy w Warszawie (chociaż myśl o pożegnaniu sie z ringiem zrodziła się jeszcze w Helsinkach). Postanowiłem wtedy – mając lat 27 – na zawsze rozstać się z boksem jako wyczynowy zawodnik. Taką kartą warto było zamknąć karierę na ringu…

Pięknie napisane, ale chyba nie do końca prawdziwe. W książce pojawiają się wzmianki o dziwnym osłabieniu jakie dopadło boksera przed warszawskimi mistrzostwami rozegranymi w Hali Mirowskiej w 1953 r. Wspaniały i wstrząsający zarazem jest opis finałowej walki ze Szczerbakowem, po której wycieńczony bokser nie mógł ustać na nogach. Ale ani słowa o przyczynie… ani słowa o zaawansowanej gruźlicy, zatajonej przed bokserem. Historię boksera i jego choroby opisywaliśmy tutaj. Poprzez swoje zakończenie książeczka wpisuje się niestety w nurt literatury zakłamującej rzeczywistość, w tym przypadku dramatyczną historię oszukanego i wykorzystanego zawodnika. Wygląda na to, że komuś zależało na szybkim przedstawieniu jedynej słusznej wersji wydarzeń aby uciąć spekulacje dlaczego bokser, w sile wieku i u szczytu kariery nagle z niej rezygnuje. Mechanizm dobrze znany i stosowany w propagandzie. Mając taką wiedzę, znając późniejsze losy pięściarza, obejrzenie walki Chychły to przeżycie mocno wzruszające (walka Chychły zaczyna się w 37 min 23 s. filmu).


W zbiorach Muzeum Historycznego Miasta Gdańska znalazłem jeszcze ciekawe zdjęcie "wybrzeżowych bombardierów"


Zygmunt Chychła (w ciemnej koszulce) u progu największych sukcesów w karierze, jako mistrz Polski w 1950. Obok niego od lewej: Antkiewicz, Krawczyk oraz Iwański. Za trzy lata bokser
zakończy karierę.



poniedziałek, 23 czerwca 2014

"Ruch" Chorzów w Gdańsku

Hucznie celebrowane 10-lecie Klubu Sportowego "Gedania" było okazją do wielu spotkań, uroczystej akademii oraz zawodów sportowych. Ścigano się na motocyklach, grano w piłkę ręczną, rywalizowali też lekkoatleci i bokserzy. Było to święto ważne nie tylko dla samego klubu, ale dla wszystkich Polaków i całego sportowego Gdańska. "Gedania" powstała w 1922 r. z sekcji piłkarskiej Towarzystwa Gimnastycznego "Sokół" i po pierwszym, trudnym okresie funkcjonowania, w latach trzydziestych była już dobrze zorganizowanym wielosekcyjnym klubem, jednym z najliczniejszych w mieście. Sekcja piłkarska, osiągająca bardzo dobre wyniki w gdańskich rozgrywkach, we wszystkich grupach wiekowych, była w tym czasie wizytówką i dumą klubu. Jubileuszowe uroczystości oczekiwane były z wielkim zainteresowaniem. Wszystkich kibiców sportu, a zwłaszcza piłki nożnej w Wolnym Mieście Gdańsku, elektryzowała wizyta znakomitego polskiego zespołu - Ruchu Wielkie Hajduki, czyli dzisiejszego "Ruchu" Chorzów. Wielkie Hajduki, to Chorzów Batory (niem. Bismarckhütte), jedna z dzielnic miasta. Pod tą nazwą klub występował do marca 1939 r. Dziś, kiedy co dwa tygodnie mamy możliwość oglądania w Gdańsku drużyny pierwszoligowej, taka informacja nie robi na nas wrażenia. Ale wtedy Gdańsk był prowincją niemieckiego futbolu i bardzo rzadko przyjeżdżały tu dobre drużyny. A ówczesny "Ruch" do nich bez wątpienia należał. Drużyna z Chorzowa to jeden z założycieli polskiej ligi piłkarskiej, w której od momentu startu w 1927 r., systematycznie czyniła postępy, pnąc się coraz wyżej w tabeli. Już rok po wizycie w Gdańsku "Ruch" zdobył mistrzostwo Polski, a do wybuchu II wojny światowej stanie się najbardziej utytułowanym klubem piłkarskim w Polsce z pięcioma tytułami mistrzowskimi na koncie.
Do Gdańska drużyna z Chorzowa przyjechała osłabiona, bez dwóch reprezentantów Polski: Ewalda Urbana i Gerarda Wodarza. Reprezentacja Polski grała 2 października mecz w Bukareszcie z Rumunią (wygrany 5:0). Byli za to inni znakomici zawodnicy, mający swoje miejsce w historii polskiej piłki nożnej: najlepszy strzelec w historii klubu Teodor Peterek, Karol Dziwisz, czy również imponujący skutecznością Edmund Giemsa.

Źródło: www.ruchchorzow.com.pl

Pierwszym przeciwnikiem była drużyna z Nowego Portu 1919 Neufahrwasser. Mecz rozegrano w sobotę 1 października na boisku przy Heeresanger (na obiekcie przy dzisiejszej ul. Kościuszki).     Nawet niemieccy obserwatorzy tego spotkania uznać musieli, że obie drużyny dzieliła przepaść. Spokojna, pewna gra Ślązaków, znakomity "mózg" drużyny Peterek zapewniły im zwycięstwo w stosunku aż 7:1. Po trzy bramki zdobyli Peterek i Gemsa, a jedną Gwóźdź. Mecz sobotni nazwać można "przystawką" do dania głównego, którym było rozegrane nazajutrz spotkanie z "Gedanią".
Spotkanie otrzymało bardzo uroczystą oprawę - pięknie udekorowany stadion, przedstawiciele Komisariatu Generalnego Rzeczypospolitej w Gdańsku, Państwowego Urzędy Wychowania Fizycznego i Przysposobienia Wojskowego, licznie zaproszeni goście i publiczność, podniosła atmosfera sportowego i polskiego święta. Faworytem była bezapelacyjnie drużyna "Ruchu", a szansą "Gedanii" było wykorzystanie braku reprezentacyjnych skrzydłowych w szeregach przeciwnika.
Mecz rozpoczął się od spokojnej gry z obu stron, po czym Gwóźdź strzela bramkę na 1:0 dla gości. Gedaniści próbują wyrównać, co udaje się w 30 min. Po ostrym strzale Kellera piłka trafia w słupek, a nadbiegający Piasecki umieszcza ją w siatce. jeszcze przed przerwą ponownie trafia Gwóźdź i do przerwy "Ruch" prowadzi 2:1. Po przerwie "Gedania" rzuca się do odrabiania strat. Gdaniec trafia w słupek, a chwilę później Piasecki strzałem w róg bramki wyrównuje stan spotkania (52 min.). Obydwie drużyny nie były zadowolone z remisu i dążyły do zwycięstwa. Piłkarze byli jednak nieskuteczni, a i świetnie spisywali się obaj bramkarze. Mecz zakończył się remisem 2:2, co uznane zostało za wywalczony ofiarną i ambitną walką sukces piłkarzy z Gdańska.  
Drużyny wystąpiły w następujących składach:
Gedania: Borus - Tiszbein, Dróżniewski - Kłossowski, Szramke, Potrykus-Gdaniec, Kowalski, Keller, Piasecki, Klein (Dołecki)
Ruch: Kurek-Cieślik, Władas  -Zorzycki, Badura, Dziwisz-Krawczyk, Gemsa, Peterek, Gwóźdź, Kubrda
Wieczorem zawodnicy i działacze spotkali się w hitelu "Danziger Hof" na przyjęciu i zabawie tanecznej, z okazji jubileuszu gdańskiego klubu. Były życzenia, gratulacje i upominki, śrdó których znalazł się i puchar od prezes "Ruchu".
PS. Mecz z "Gedanią" stał się dla mnie bramą do poznania początków bogatej historii klubu z Chorzowa. Jest zdumiewająca. Mam nadzieję, że kiedyś uda się zorganizować uroczystość dotyczącą "Gedanii", podobną do tej, jaka odbyła się w ubiegłym roku w Chorzowie.





piątek, 20 czerwca 2014

Czoskówna

Wspomniana w poprzednim wpisie Edyta Czoskówna (ur. 16.10.1913 r. w Starogardzie Gdańskim) była piłkarką ręczną w "Gedanii" oraz, jak wielu sportowców tego klubu, zaangażowaną w sprawy społeczne działaczką polskich organizacji, m.in. ZHP. Była wykwalifikowaną nauczycielką. Ukończyła w Poznaniu seminarium nauczycielskie (1932-1936) oraz studium Wychowania Fizycznego. Po ukończeniu seminarium wróciła do Tczewa i rozpoczęła pracę w Szkole Macierzy Szkolnej w Szymankowie. Od 1 lutego 1939 była nawet jej kierownikiem. Po wybuchu wojny wyjechała z Tczewa, a kiedy do niego wróciła została aresztowana. Po pobycie w obozach w Gniewie i Nowym Porcie rozstrzelano ją 24 listopada w lesie Szpęgawskim, niedaleko miejsca urodzenia. Od 1985 r. szkoła podstawowa w Szymankowie nosi jej imię.

Budynek szkoły - źródło: http://adamfleks.blogspot.com/2012/03/za-wiare-i-ojczyzne-cz2.html

Tablica pamiątkowa - źródło: http://adamfleks.blogspot.com/2012/03/za-wiare-i-ojczyzne-cz2.html

Gablota poświęcona patronce w szkole podstawowej w Szymankowie - źródło: www.szymankowo.tk
Paradoksem jest, że szybkie rozstrzelanie osoby przez hitlerowców daje najlepsze świadectwo jej postawie i zaangażowaniu w wykonywanie swoich obowiązków oraz działalność patriotyczną. Rozstrzeliwano tych, którzy zdaniem samych Niemców nie nadawali się do zniemczenia, których należało po prostu wyeliminować. Pamięć o Edycie Czoskównie szczęśliwie ocalała -  ilu jest jednak sportowców-bohaterów zupełnie zapomnianych?

czwartek, 19 czerwca 2014

Ci, którzy nie przeżyli wojny

W monumentalnej Księdze sportowców polskich, ofiar II wojny światowej 1939-1945 Bogdana Tuszyńskiego znaleźć można tylko jedną przedstawicielkę "Gedanii". To Edyta Gertruda Czoskówna.  Napiszę o niej następnym razem. Dlaczego tylko jedna osoba? Dr Tuszyński zastrzega wprawdzie, że nie rości sobie pretensji do wyczerpania tematu, ale to zbyt duży brak! Na odsłoniętej uroczyście w trakcie obchodów 50-lecia klubu tablicy, umieszczonej na stadionie "Gedanii" przy ul. Kościuszki napisano, że klub stracił w czasie wojny 75 członków (a przynajmniej tylu chciał upamiętnić).

Źródło: ibedeker.pl

Waldemar Moska w książce wydanej w 2004 r. (Polskie straty gdańskiego sportu w okresie II wojny światowej) naliczył 121 Gedanistów. Moja, niedokończona jeszcze kwerenda, przyniosła jeszcze więcej nazwisk członków klubu, którzy stracili życie w czasie ostatniej wojny światowej. Jaki z tego wniosek? Ano taki, że nikt do tej pory nie przeprowadził pełnej kwerendy i nie znamy nie tylko dokładnej liczby ofiar wojennych, ale także członków klubu. Nie jest to zarzut, bowiem źródła są bardzo rozproszone i na dodatek fragmentarycznie zachowane. Dlatego będę w tym miejscu publikował nazwiska Gedanistów i prosił o sprawdzanie lub dodawanie nowych. Wierzę, że wreszcie stworzymy listę pełną! Tymczasem poniżej zamieszczam pokaz slajdów z prezentacji wykonanej na potrzeby wystawy w 2012 r. Opracowana została na podstawie wspomnianej wyżej książki W. Moski. Są tam nie tylko Gedaniści.  Dzisiaj mógłbym tą listę jeszcze uzupełnić, nie do końca zgadzam się z pisownią niektórych nazwisk, ale to szczegóły. Umieszczam ją, aby uświadomić wszystkim skalę strat wojennych, aby rozpocząć temat.  Jeżeli znajdziecie Państwo tam swoich krewnych lub znajomych, proszę o kontakt.


wtorek, 17 czerwca 2014

90 lat

Miałem ten wielki przywilej być zaproszonym na urodziny Pani Budzimiry. Bardzo serdeczne spotkanie, dalekie od oficjalności, pokazujące prawdziwy sens i istotę życia. Bo Jubilatka, mimo że wspomnienia oczywiście były, ciągle patrzy w przyszłość, ciągle łączy ludzi, którzy chcą Jej słuchać i z Nią rozmawiać. I znowu padły słowa o konieczności zachowania pamięci o przedwojennych polskich rodzinach, żyjących w Wolnym Mieście Gdańsku. Głosy coraz słabsze, bo lata lecą i głos już nie ten. Czy muszę dodawać, że biorę to bezpośrednio do siebie, że motywuje mnie to do pracy nad książką?


Pani Budzimira z siostrą Jadwigą (z lewej) i Gabrielą Danielewicz.

Pani Gabriela Danielewicz w swojej pięknej mowie "ku czci" powiedziała, że oto życiorys Jubilatki to właściwie najnowsza historia Polski w skali mikro. Znajdziemy tam entuzjazm z odrodzonej po latach zaborów Rzeczypospolitej, patriotyzm Polaków z Wolnego Miasta, jest tragedia II wojny światowej, konspiracja i powstanie warszawskie. Są wreszcie lata lata stalinizmu, stanu wojennego, "Solidarności" i radość z ponownie odzyskanej wolności. W tym życiu mieszają się chwile dobre i złe, a przeżycia osobiste wpisane są w ważne wydarzenia XX w.




I gdzieś tam snuje się wątek polskiego klubu sportowego, w którego historii, jak to już pisałem, interesują mnie przede wszystkim ludzie.  Tacy, jak Pani Budzimira.

niedziela, 15 czerwca 2014

Pani Budzia

"No i jak tam postępy w Pana pracy?" pyta mnie nieodmiennie na początku każdego spotkania. Niby grzecznościowo, ale tak naprawdę z dużym zaciekawieniem. Tak od dwóch miesięcy, kiedy dowiedziała się o powstającej książce. "Gdania (bo tak wymawia tą nazwę, podobnie, jak i inni przedwojenni, gdańscy Polacy) to było proszę Pana coś wspaniałego i zaszczytnego. BYliśmy z niej dumni. Pamiętam, jak ojciec zaprowadził mnie na przystań. Byłam dziewczyną usportowioną, biegałam, skakałam, grałam w siatkówkę. On postanowił mnie trochę wzmocnić ogólnorozwojowo, stąd wioślarstwo. W pierwszym okresie siedziałyśmy w takich drewnianych skrzyniach ucząc się wiosłowania i składania wioseł "na sucho" Pamiętam trenerkę o nazwisku chyba Zielińska".
Tą opowieść w różnych wersjach słyszałem kilka razy, ale wciąż słucham chętnie. Wychodzi bowiem z ust Gedanistki, członkini TAMTEGO, przedwojennego klubu. Niewielu już takich ludzi, oj niewielu. W ubiegłym roku odszedł piłkarz i powojenny działacz, Wincenty Kurowski (rocznik 1914). Nie zdążyłem z nim porozmawiać, musiał wystarczyć kontakt pośredni, przez rodzinę. A pytań jest tak wiele ...
Kiedy siedzimy u Pani Budzi opowieść płynie. O ojcu, o wuju, Antonim Leszczyńskim, także Gedaniście i niezłomnym Polaku.  O Stanisławie Walasiewicz, z którą młoda Pani Budzia miała okazję zmierzyć się w pokazowym biegu na stadionie przy Heeresanger (dzisiejszy obiekt przy ul. Kościuszki).
Historia życia starszej Pani jest przebogata i pełna dramatycznych zwrotów. Historia przed- i powojenna została po wielokroć opisana, a także sfilmowana. Najlepiej w książce Dietera Schenka "Jak pogoniłam Hitlera" (nie mogę nie pochwalić się egzemplarzem z osobistą dedykacją).



Powojenne dopiero czekają na kogoś, kto je spisze, utrwali. Znam je z opowiadań i mogę zapewnić, że są równie fascynujące.
Pomyślałem sobie, że Pani Budzia nie była jeszcze przedstawiana jako Gedanistka. A przecież K.S. "Gedania" to nie tylko tak znane postaci, jak Zygmunt Chychła, ale także rzesza młodzieży, którzy w polskim klubie znajdowali możliwość treningu i rywalizacji oraz oazę polskości, tak ważną w Wolnym Mieście Gdańsku. A pamiętać trzeba, że "Gedania" należała do najliczniejszych gdańskich klubów sportowych i jej historia składa się z setek takich właśnie życiorysów, jak ten Pani Budzi, gdzie sport był tylko cząstką dorobku życiowego. Ale był ...  i warto o tym pamiętać.
Pani Budzimira Wojtalewicz-Winke kończy jutro 90 lat!!! Dużo zdrowia i wielu opowieści Pani Budziu.

czwartek, 12 czerwca 2014

Chychła nieznany

Rozpakowując eksponaty przed wystawą "Citius,altius, fortius" w 2012 r. w skrzyni, przywiezionej z Warszawy, natknęliśmy się na niespodziankę. Wręcz oniemieliśmy. Znajdowała się tam rzeźba, którą znaliśmy ze zdjęć, ale w rzeczywistości nie mieliśmy okazji jej zobaczyć. Rzeźba była potężna, socrealistyczna nieco w swojej formie, proporcjami przypominająca słynne posągi z Wyspy Wielkanocnej. Wyjęta ze skrzyni"Wielka głowa" wykonana była z gipsu i przedstawiała Zygmunta Chychłę.  Znajduje się w zbiorach Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie.



Popiersie znakomitego boksera mierzy prawie 50 cm. Jego autorem jest Tadeusz Łodziana, profesor Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie – jeden z najwybitniejszych polskich rzeźbiarzy.

W latach 1937 – 1939 oraz 1941 – 1942 studiował w Instytucie Sztuk Plastycznych we Lwowie. Po wojnie kontynuował naukę w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych w Sopocie. W roku 1954 uzyskał dyplom Wydziału Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie i rozpoczął pracę na uczelni. W latach 1966 – 1969, 1972 – 1968 był Dziekanem Wydziału Rzeźby, a w latach 1968 – 1972 również prorektorem uczelni. W 1989 uzyskał tytuł profesora zwyczajnego.
Tworzył abstrakcyjne rzeźby kameralne, rzeźbę plenerową, a także monumentalne pomniki, m.in. Ofiar Faszyzmu w Łodzi, Żołnierza polskiego i niemieckiego antyfaszysty w Berlinie, Kopernika w Bogocie, Piłsudskiego w Warszawie. Jest twórcą wystroju rzeźbiarskiego w Mauzoleum na Pawiaku w Warszawie. Brał udział w wielu wystawach w kraju i za granicą, w 1981 zdobył Grand Prix na Międzynarodowym Biennale Rzeźby w Monaco za kompozycję „Otwarta II”.
Profesor zmarł 30 lipca 2011 r. Nie znam okoliczności wykonania popiersia Chychły, powstałego przed 1955 r. – czy był to model konkursowy do mającego powstać pomnika?  Bokser był postacią bardzo znaną, wręcz bohaterem narodowym. Może władze planowały uczczenie go w taki właśnie sposób. A może, jak to wspominał niedawno  Adam Roman, autor rzeźby „Sztafeta” (dziś przy Stadionie Narodowym), wykonanej także w tym okresie, tematyka sportowa była najbardziej neutralna i stąd jej popularność wśród artystów. Trzy lata temu prosiłem o pomoc w wyjaśnieniu tej zagadki, proszę i teraz.

Chychła znany

Oto jeden z zapowiadanych, opublikowanych trzy lata temu moich artykułów. 

Zygmunt Chychła (1926-2009) to jedna z postaci, które stały się wizytówką nie tylko "Gedanii", ale gdańskiego sportu w ogóle.  Wspaniały sportowiec, pochodzący z Gdańska bokser, dla którego nie było miejsca w socjalistycznej Polsce. Nowym władcom Polski nie pasował jego trudny życiorys, choć przecież pochodził z gdańskiej rodziny, która świadomie wybrała polskość i poniosła tego konsekwencje. W latach siedemdziesiątych wyjechał z Polski na stałe – do Hamburga, gdzie zmarł 22 września 2009 r., w wieku 82 lat. To jeden z tych, których życiorys posłużyć mógłby  jako scenariusz znakomitego filmu. O człowieku, sportowcu, któremu przyszło żyć w strasznych i pokręconych czasach. Jego winą było pochodzenie i służba w czasie wojny w Wehrmachcie, do którego został wcielony w 1944 r. Bez pytania zainteresowanego o zdanie oczywiście. Poddał się do niewoli we Francji, po czym wstąpił do II Korpusu gen. Władysława Andersa, gdzie służył do 1946 r.  Po powrocie do Gdańska kontynuował karierę w "Gedanii" (1946-1949), gdzie zaczynał karierę w 1938 r. i Kolejarzu (1950-1953).  Powiedzieć, że była to kariera błyskotliwa to nic nie powiedzieć. Trwała zaledwie siedem lat! Stoczył w niej 264 walki, z czego 237 wygrał, 12 zremisował i tylko 15 przegrał. Był czterokrotnym indywidualnym mistrzem Polski (1948-1950, 1952), raz zdobył mistrzostwo w drużynie (z "Gedanią") w sezonie 1948/49. Dwa razy triumfował w  mistrzostwach Europy (1951-1953) ale przede wszystkim był mistrzem olimpijskim. Na igrzyskach w Helsinkach w 1952 r. zdobył pierwsze olimpijskie złoto w historii powojennego sportu polskiego. W latach 1951-1952 był wybierany na najlepszego sportowca roku w Polsce, w plebiscycie organizowanym przez Przegląd Sportowy. Jego młodszy kolega i znakomity bokser, Leszek Drogosz wspomina go w ten sposób:

Zyga znakomicie poruszał się na nogach. Potrafił walczyć zarówno w dystansie, jak i w zwarciu. Po prostu kompletny bokser. Był moim idolem. Cieszyłem się, że mogłem zrobić sobie z nim wspólnie zdjęcie. Później, jak już razem wyjeżdżaliśmy na wielkie turnieje czy zgrupowania, zostaliśmy przyjaciółmi. Byliśmy na olimpiadzie w Helsinkach w 1952 roku. Zyga zdobył wtedy złoto, a ja odpadłem w ćwierćfinale. W następnym roku w mistrzostwach Europy w Warszawie obaj stanęliśmy na najwyższym stopniu podium. Ja w wadze lekkopółśredniej, on w półśredniej. Gdyby nie jego gruźlica, na pewno osiągnąłby w sporcie jeszcze więcej. Jego kariera trwała tylko siedem lat i w tym czasie zdobył mistrzostwo olimpijskie oraz dwa złote medale mistrzostw Europy. To niebywałe.



Przyszło mu jednak żyć w niezbyt ciekawych powojennych czasach i realiach epoki stalinowskiej. Kiedy wykryto u niego gruźlicę Chychła chciał się wycofać z czynnego uprawiania sportu. Zbliżały się jednak prestiżowe dla Polski mistrzostwa Europy, organizowane w hali "Gwardii" w Warszawie. Przekonano więc boksera, że jego stan się poprawił, zatajając rzeczywisty stan zaawansowania choroby. Chychła wystąpił i zwyciężył ale choroba wkrótce się odezwała i zakończyła fantastyczną karierę gdańszczanina. Popularny „Zyga” został sam, trochę z własnego wyboru. Taki był, małomówny i skryty a do tego jeszcze zniechęcony do lekarzy. Walczył z gruźlicą sam ponosząc koszty leczenia. Miał już też wówczas na utrzymaniu żonę i trójkę synów. Pracował dorywczo jako trener juniorów w "Gedanii", na kolei, w porcie , był porządkowym na torze wyścigów konnych. Zdesperowany trudną sytuacją materialną nasz pierwszy powojenny mistrz olimpijski rozpoczyna starania o wyjazd na emigrację do Niemiec, do brata swojej żony. Za to zostaje zwolniony z klubu, rodzinę także dotykają represje – żona nie awansuje w pracy, syn nie dostaje się do "Conradinum". To pogarsza jego sytuację ale utwierdza decyzję. Na szczęście zdrowie dopisuje. Znany reporter radiowy wspominał, że Chychła pojawiał się na meczach w nieistniejącej już hali Stoczni Gdańskiej … boso, manifestując w ten sposób swoje ubóstwo. W 1965-66 był trenerem w MZKS Gdynia – jeden z jego wychowanków wspominał po latach:
Spokojny trener dobry cichy człowiek skrzywdzony przez Polskę Ludową. Robił wszystko aby wychować młodych chuliganów i zrobić z nich dobrych ludzi.W większej części się to udało Ja będąc lokalnym rozrabiaką przystopowałem i za namową Pana Zygmunta wziąłem się za naukę.Miło wspominam tamte czasy i wspaniałego człowieka 

Wyjazd doszedł do skutku jesienią 1972 r. W tym właśnie roku jego ukochany klub – Gedania – obchodziła jubileusz 50-lecia klubu. Zygi na nim nie było, co więcej rozpowszechniano opowieść o odmowie wypożyczenia przez niego na okolicznościową wystawę zdobytych trofeów, mi.n. złotego medalu olimpijskiego. Dopowiadano sobie później, że mistrz wszystkie je sprzedał.  Po opublikowaniu przez Tadeusza Olszańskiego w 1984 r. obszernego artykułu o gdańskim bokserze on sam nadesłał sprostowanie:
(…) zawsze czułem i czuję się nadal gdańszczaninem. Może właśnie moje pochodzenie i sytuacja narodowościowa przedwojennego Gdańska wycisnęły na mnie piętno tolerancji. Z tego względu zachowanie języka niemieckiego w Gdańsku było dla mnie i mojej najbliższej rodziny tak samo normalne i naturalne, jak zachowanie polskiego w Hamburgu. (…) Odpowiedź na pańskie pytanie, dlaczego „Gedania” nie wystawiła moich dla Polski zdobytych trofeów sportowych, nie jest co prawda tak dramatyczna, jak w reportażu, ale za to o wiele boleśniejsza. Wywalczone przeze mnie pasy mistrza Europy i medal olimpijski nie był niestety, a może i na szczęście, ze złota, tak że przedstawiały tylko wartość moralną, za którą nie można było wiele kupić. Tylko dlatego przetrwały, w przeciwieństwie do innych nagród, moją chorobę i czas niedostatku. Istniała zatem możliwość ich wystawienia. Mogłem też wziąć udział w uroczystościach jubileuszowych „Gedanii”, bo opuściłem Gdańsk dopiero pod koniec października 1972 roku, zresztą nie jako emigrant, lecz jako przesiedleniec. Prawda jest znów o wiele prostsza. Nikt nie zwrócił się do mnie z prośbą o wypożyczenie trofeów, nie mówiąc już o zaproszeniu na jubileusz….

Jak było naprawdę dziś nie sposób rozstrzygnąć. Pewne jest, o czym czasem mówił, że przez resztę życia towarzyszyła mu samotność. I wspomnienia – to jego sam na sam z medalem.
W 2003 r. Zygmunt Chychła został honorowym obywatelem Gdańska.


wtorek, 10 czerwca 2014

Chychła jr

Chychła jr

Na stronach klubu "Energa-Gedania" znalazłem taką oto notkę:
"Tymczasowa siedziba Gedanii miała przyjemność gościć Pana Siegmunda Chychłę, syna najwybitniejszego wychowanka w dziejach klubu Zygmunta Chychły. Do spotkania doszło 31 maja, przy okazji odbywającego „IV Turnieju Bokserskiego im. Zygmunta Chychły”, którego organizatorzy zaprosili Pana Siegmunda do Gdańska.

Potomek mistrza Olimpijskiego z 1952 roku chętnie skorzystał z zaproszenia Prezesa Gedanii Zdzisława Stankiewicza i w towarzystwie Prezesa Pomorskiego Okręgowego Związku Bokserskiego Jerzego Gussa oraz Prezesa Polskiego Związku Bokserskiego Zbigniewa Górskiego pojawił się w biurach klubu.

Znamienici goście z zainteresowaniem przeglądali licznie zgromadzone klubowe pamiątki oraz z dużą uwagą przysłuchiwali się wypowiedzi gospodarza spotkania na temat bogatej historii klubu i jego obecnej sytuacji. Wiodącym tematem dyskusji była rola taty Pana Siegmunda (zdobywcy dwóch pasów mistrza Europy w 1951 i 1953 roku i złota olimpijskiego z Helsinek) w budowaniu historii polskiego sportu po II wojnie światowej, którą z sukcesami tworzył w barwach gdańskiego zespołu.

Szczególną uwagę i wzruszenia wzbudziło odnalezione wśród wycinków klubowych kronik zdjęcie 10-letniego Zygmunta Chychły stawiającego pierwsze kroki na bokserskim ringu. Pamiątkowa fotografia ambitnego młodzieńca wywołała rozmowę na temat obecnej działalności Energi Gedanii, jako klubu stawiającego na rozwój grup młodzieżowych, którego liczne siatkarskie sukcesy chlubnie nawiązują do osiągnięć Chychły seniora.

Mieszkający obecnie w Hamburgu syn gdańskiej legendy z entuzjazmem odniósł się do planów nazwania imieniem jego ojca muzeum Gedanii, które powstanie na terenie nowego kompleksu klubowego przy ul. Kościuszki. Na zakończenie spotkania wszyscy uczestnicy zadeklarowali chęć dalszej współpracy w celu popularyzacji imienia najbardziej utytułowanego w historii Gedanii sportowca".

Z synem znakomitego boksera mieliśmy sympatyczny, choć tylko -e-mailowy kontakt podczas organizacji wystawy w 2012 r. Teraz, przy okazji turnieju, niestety także nie udało mi się spotkać z Nim spotkać, ale ... nic straconego. Wierzę, że będzie jeszcze okazja, a najlepszą będzie (i tu odpukuję w niemalowane) wydanie książki. Jakże barwna i tragiczna Historia Zygmunta Chychły zamykać będzie pierwszy okres w historii klubu. W 2012 r. napisałem na moim ówczesnym blogu "Prussport" kilka tekstów o nim, które powtórzę w tym miejscu.    

Jak grano w piłkę na Biskupiej Górze

W odniesieniu do Gdańska także dysponujemy relacjami podobnymi do cytowanej krakowskiej. W Krakowie grano na Błoniach, w Gdańsku na Biskupiej Górze. Ot, choćby Brunon Zwarra, Gedanista oczywiście:
"Wzgórze i wały Biskupiej Górki były dla nas chłopców istnym rajem do zabaw. Było tam pięć boisk piłkarskich i kilka mniejszych placyków, na których można było uganiać się za gumową piłeczką lub inną i kopać ją do bramki markowanej zwyczajnym kamieniem. Naszą zabawę w piłkę nożną nazywaliśmy "teppern" [...]
O grze dużą skórzaną piłką mogliśmy tylko marzyć lub liczyć na szczęśliwy przypadek, że podczas niedzielnego meczu piłkarskiego daleko kopnięta poszybuje nad siatkowym ogrodzeniem i upadnie gdzieś w rosnące na stromej skarpie krzaki. Dołączaliśmy w takim wypadku do poszukujących ludzi, lecz nie po to, by tę piłkę znaleźć, lecz by ją bardziej ukryć. Mogliśmy się potem nią na krótko radować, gdyż rychło wypatrywał ją pilnujący boiska gospodarz. Nie pamiętam, byśmy ją mieli ją dłużej niż dwa lub trzy dni, nie mówiąc o tym, że zamierzaliśmy taką piłkę ukraść. Piłka zawsze wracała do gospodarz klubu.
Boiska przy omawianych koszarach należały wtedy do klubu "Hansa", przemianowanego potem na "Ostmark-Hansa". Szatnia tej drużyny oraz jakieś inne pomieszczenia były wbudowane w jednym z sąsiednich wałów obronnych. Stamtąd wynoszono co niedziela słupy i poprzeczki bramek piłkarskich oraz wychodzili w swoich różnobarwnych strojach członkowie niemieckich drużyn, a niekiedy także polskiej "Gedanii".
W tych samych kazamatch przetrzymano na początku września 1939 r. przez kilkanaście dni wziętych do niewolo żołnierzy polskich z Westerplatte oraz pojmanych obrońców Poczty Polskiej w Gdańsku.
Mecze drużyn należących do gdańskiej ligi piłkarskiej odbywały się na jednym z pozostałych boisk. Były położone za wysokim wałem, a główne należało do niemieckiego klubu "Preussen", z którym "Gedania" toczyła nieodmiennie zażarte boje. Ponieważ z ciągnącego się równolegle wału był bardzo dobra widoczność, więc rozwieszano wzdłuż boiska od tej strony duże płachty, które uniemożliwiały darmowe oglądanie meczów. Było wówczas w Gdańsku miłym zwyczajem, że każdemu członkowi występującej w danym dniu drużyny wolno było zabrać ze sobą na boisko jednego z czekających przed wejściem chłopców. Właśnie przed boiskiem Preussen" było to o tyle łatwiej, że szatnie tej drużyny mieściła się w odległym około czterysta metrów budynku niedaleko koszar. W nim mieściła się także kawiarenka tego klubu. Na tym boisku odbywały się również mecze piłki ręcznej"

Bardzo ciekawe i zagadkowe zdjęcie datowane na 1926 r. Przedstawia piłkarzy "Gedanii" oraz  stojącego jako pierwszy z prawej piłkarza "Preussen" Danzig. Zdjęcie pochodzi ze zbiorów Muzeum Sportu i Turystyki w Warszawie - źródło: "Citius,altius,fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu", Gdańsk 2012.


B. Zwarra, Wspomnienia gdańskiego bówki, t. 1, Gdańsk 1984.
To gdański dawny piłkarski świat (lata dwudzieste, trzydzieste). Jego materialne ślady jeszcze są czytelne, przedstawimy je przy sposobnej okazji.

poniedziałek, 9 czerwca 2014

Piękno dawnego sportu

Wywiad z Józefem Henem zamieszczony w "Przeglądzie Sportowym" (6.06.2014) przeszedł zupełnie bez echa, a właściwie pozostał w cieniu utyskiwań nad depresją Justyny Kowalczyk po jej ostatniej szokującej wypowiedzi. Rozmowa z uznanym pisarzem dotyczy umiłowania dawnego sportu i wartości z nim związanych - musi być więc tutaj odnotowana.
"Dzisiejszy sport to jeden wielki interes. Edward Adamczyk, który po wojnie był wieloboistą, uprawiał też sam skok o tyczce, powiedział mi kiedyś: "Proszę pana, ja głoduję". Sportowcy musieli ciężko pracować. Pamiętam, że jeden z reprezentantów Polski w piłce nożnej był paczkującym w Drukarni Narodowej. Poza tym zostaje kwestia moralności. Nie uznawano wtedy czegoś takiego, jak faule taktyczne. Zdarzały się, owszem, ale nikt nie mówił, że zawodnicy mają prawo do tego, albo że robią to słusznie. Faul to był faul, a sport był rozrywką i przyjemnością. W 1931 roku na mecz z naszą reprezentacją przyjechała Jugosławia, tylko że brakowało jej do gry jednego piłkarza. I wtedy niejaki Cieszewski, za zgodą Józefa Kałuży, wystąpił w jugosłowiańskich barwach, strzelił nawet Polakom gola i nikt nie miał do niego o to pretensji".
To tylko fragment wypowiedzi człowieka, który sport pokochał, ale ... w dawnej postaci. Coś w tym jest. Dzięki Stefanowi Szczepłkowi odkryłem niedawno książki Stanisława Melecha. Znakomity piłkarz, działacz, dziennikarz, a przed wojną także inspektor celny w Wolnym Mieście Gdańsku, jako jeden z nielicznych, pisząc o historii polskiego futbolu wspomina "Gedanię". Znakomite są też jego wspomnienia "Gole, faule i ofsaidy", do których przeczytania szczerze zachęcam, a dla ilustracji wybiorę tylko fragment o początkach krakowskiej piłki (pierwsza dekada XX w.):
" Po jakimś czasie prowincja nawiązała stosunki sportowe z Krakowem. Reprezentacyjny obrońca Polski Fryc opowiedział mi swoje przygody z pierwszego meczu, jaki rozegrał na prowincji:
 - Przyszedł do naszej paczki na Błoniach młody człowiek i przedstawił się jako przedstawiciel klubu w Bieżanowie. Zaproponował nam wyjazd na mecz do Bieżanowa na następujących warunkach: 1. przejazd na gapę pociągiem towarowym (maszynista miał być w zmowie), 2. "dieta" w postaci 25 dekagramów prawdziwej krakowskiej kiełbasy na głowę. Na takie korzystne warunki zgodziliśmy się z entuzjazmem. Mecz zakończył się naszym zwycięstwem. Rozgniewało to ogromnie organizatorów i z miejsca wzięli sobie na nas "rewanż"; kiełbasy dostaliśmy tylko po 10 dkg, co gorsza odmówili nam protekcji do maszynisty kolejowego, który miał odwieźć drużynę "bumelzugiem". Na szczęście Kraków nie leżał za morzem. Najprzykrzejsze wspomnienia z Bieżanowa wyniósł wielokrotny reprezentant Polski Kubiński; pojechał na mecz w długich spodniach, które obciął przed wyjściem na boisko. Nieusportowieni rodzice w namacalny sposób wytłumaczyli mu niewłaściwość tego postępku.
Również pierwsze wielki mecze Cracovii i Wisły odbywały się na Błoniach. Przed każdym spotkaniem kierownictwo klubu, zawodnicy i kibice malowali wapnem auty, wbijali paliki i sznurami odgradzali miejsce przyszłych bojów. Te paliki w czasie meczu wędrowały pod naporem widzów żądnych bezpośrednich wrażeń, jak las w Makbecie, i wymiary boiska kurczyły się coraz bardziej. Nie przejmowano się tym zbytnio. Po zlocie grunwaldzkim przez jakiś czas kluby korzystały z boiska pozlotowego, które posiadało drewniane trybuny."
Tak zaczynał się poważny sport nie tylko w Krakowie. Trudno się dziwić, że niektórzy z nas tęsknią za czasami, kiedy sport miał bardzo ludzki i normalny wymiar. Nie był "wielkim interesem", jak to określił J. Hen.
Z książki S. Mielecha chcę zacytować jeszcze jedną historię, związaną trenerem Frantą Kożeluhem, uważanym za twórcę słynnej "szkoły krakowskiej", czyli krótko mówiąc gry opartej na częstej wymianie krótkich podań. Kożeluh był uczniem szkockiego szkoleniowca Maddena, pracującego w praskiej "Slavii". Dodać tu jeszcze wypada, że techniczny styl gry piłkarzy "Gedanii" także związany był z myślą trenerską tego właśnie czeskiego klubu. O tym jednak kiedy indziej. Kożeluh znany był z tego, że trzymał zawodników bardzo krótko. Podczas wyjazdu do Lwowa spostrzegł, że zawodnicy poszli na piwo, wobec czego przystąpił do działania:
- "Niech kelner piwo przyniesie tu, do hallu - rzekł Kożeluh - ale macie mu zapłacić z góry.
Gdy kelner przyniósł pełne kufle, Franta w każdym kuflu umoczył palec i powiedział:
- Niech to będzie dla was nauczką, że przed meczem zawodnikowi nie wolno pić alkoholu. Pójdziecie teraz na górę, a ja tu zostanę i dopilnuję, żeby któryś z was nie próbował wymknąć się z hotelu.
I tak się stało. Kożeluh został i nie poszedł spać wcześniej, aż całe piwo wypił. Hej! nie ma teraz takich trenerów".
Takich fragmentów można by przytaczać więcej. Świat dawnego sportu zawarty jest w zapomnianych już dziś książkach i wspomnieniach. Odkrywam je m.in. w pięknym miejscu, jakim jest Biblioteka gdańskiej AWFiS. Piękno opowieści zlewa się tam z pięknem otoczenia. Szczerze polecam, kto jeszcze tam nie był!




sobota, 7 czerwca 2014

Citius, altius, fortius

W nawiązaniu do pierwszego wpisu kilka obrazków z wystawy w Ratuszu Głównego Miasta Gdańska (2012 r.). Więcej zdjęć i dokładny opis wystawy tutaj.




Część wystawy poświęcona "Gedanii"




piątek, 6 czerwca 2014

Polska-Litwa symbolicznie

Reprezentacja Polski w piłce nożnej gra dziś w Gdańsku. Po pamiętnym i jakże historyczno-symbolicznym meczu z Niemcami, kadra grała z Danią, a teraz z Litwą. W międzyczasie mieliśmy choćby mecz Lechii z Barceloną. Patrząc na historię piłki nożnej w Gdańsku stwierdzić trzeba, że jako kibice i sympatycy sportu żyjemy w wyjątkowo dobrych czasach.

Źródło: www.pilka24.com.pl


Dzisiejszy mecz nie niesie w sobie specjalnego ładunku emocjonalnego, trudno rozpatrywać go w kategoriach symbolicznych, chociaż ... Reprezentacja Polski wystąpi w Gdańsku w nowych koszulkach, które wzorem przypominają koszulki K.S. "Gedania". Warto przy okazji przypomnieć, że bodaj jedyny zachowany egzemplarz przedwojennej koszulki tego klubu znajduje się w zbiorach Muzeum Historycznego Miasta Gdańska. Na stałe eksponowana jest w Muzeum Poczty Polskiej w Gdańsku, na ekspozycji poświęconej Polakom żyjącym w Wolnym Mieście Gdańsku. Bardzo niewiele o niej wiemy. Pochodzi zapewne z końca lat dwudziestych i została ofiarowana do Muzeum przez Pana Juliana Owczarczaka, wieloletniego działacza i kronikarza klubu.

Źródło: "Citius,altius, fortius". Lokalny wymiar wielkiej idei sportu, Gdańsk 2012; fot. E. Grela


Do kogo pierwotnie należała?
Zdaniem przekazującego koszulka była własnością Franciszka Jankowskiego. I tu zaczynają się problemy. Czy był on członkiem klubu, czy jedynie jego sympatykiem? Jankowscy to znana gdańska, kolejarska rodzina, związana z "Gedanią", jak większość przedwojennych i powojennych kolejarzy. Franciszek Jankowski był naczelnikiem stacji Gdańsk-Wiślany, członkiem klubu oraz więźniem obozów Stutthof, Oranienburg, Dachau i Mauthausen-Gusen, gdzie zmarł 19.05.1945 r.To jedno źródło. Drugi z Franciszków Jankowskich, który wchodzi w grę, to ojciec Gedanisty, Edmunda Jankowskiego. Nie wiadomo, czy był członkiem klubu. Był ochotnikiem wojny bolszewickiej w 1920 r. i działaczem licznych polskich organizacji.  Aresztowany przez hitlerowców przeszedł przez kilka obozów koncentracyjnych, m.in. oczywiście Stutthof. Został zamordowany w Mauthausen 19 maja 1941 r. Syn wojnę przeżył i być może przekazał zachowaną koszulkę ojca do klubu. Może...
Jak więc widać, są dwie koncepcje, ale stanowczo zbyt dużo wątpliwości. Może ktoś coś słyszał, może wie? Takie pytania będę stawiał tu często.
Wszystko, co powyżej nie zmienia jednak faktu, że poprzez nowe koszulki reprezentacji Polski mecz z Litwą w Gdańsku nabiera symbolicznego charakteru. Bo "Gedania" to był klub gdańskich Polaków - a ich biało-amarantowe koszulki symbolizowały związek z ojczyzną.

czwartek, 5 czerwca 2014

Na początek

Dlaczego?
Na początku była wystawa "Citius-Altius-Fortius. Lokalny wymiar wielkiej idei sportu". Zorganizowana w Ratuszu Głównego Miasta w Gdańsku, a poświęcona historii sportu na Pomorzu, Warmii i Mazurach. Była częścią radości z polskich (i gdańskich) Mistrzostw Europy w piłce nożnej, pretekstem do ocalenia czegoś ważnego. Bo sport, choć niedoceniany, jest częścią kultury, integralną częścią naszego życia. Uprawiamy go, interesujemy się, spośród sportowców wybieramy sobie wzorce osobowe, od których uczymy się siły, konsekwencji, charakteru. Ich sukcesy poprawiają nam humor, przekładają się na naszą pracę (są poważne badania mówiące o pozytywnym wpływie zwycięstw lokalnych drużyn piłkarskich na wydajność pracy ich kibiców). Chcieliśmy więc zrobić wystawę o sporcie, jego znaczeniu i pierwotnych zasadach, stąd odwołanie do idei Pierre'a de Coubertin. Ale przede wszystkim miała to być (i była) cała historia, bez częstego dotychczasowego podziału na polską historię (po 1945 r.), którą należało eksponować i tą wcześniejszą, już nie naszą, o której najlepiej zapomnieć, bo to historia niemiecka. Z tak skonstruowanych założeń powstała wystawa (po wysokim patronatem Prezydenta RP), która była nie tylko suchą opowieścią o sporcie, ale stała się pretekstem do bardzo emocjonalnych spotkań.

"Pani stoi i płacze..."
Cóż się bowiem okazało? Przypomnienie historii sportu spowodowało żywą reakcję nie tylko fanów, ale przede wszystkim rodzin tych, którzy uprawiali sport przed wojną. I wcale nie tych pomijanych sportowców niemieckich, ale właśnie Polaków. Zdawałem sobie sprawę, że wystawa, która traktuje o ludziach jeszcze żyjących, w mieście, w których żyją ich rodziny wywoła żywa reakcje. Nie przewidziałem jednak skali tych emocji. - "Panie kuratorze, przed "Gedanią" stoi Pani i płacze". Takie sygnały otrzymywałem od dozorujących wystawę. Za łzami szły rozmowy, spotkania, wspólne oglądanie zdjęć, albumów rodzinnych. Zrodził się nie tylko pomysł na książkę, ale zobowiązanie. Historie tych ludzi trzeba opisać, ocalić, po prostu ...

Dać im drugie życie
Odchodzą bowiem w zapomnienie. Kilka wydanych, rocznicowych publikacji o K.S. "Gedania" uspokoiło może sumienia, stworzyło pozory bogactwa pełnej wiedzy, ale tak naprawdę, wiele jest jeszcze do zrobienia. Zwłaszcza w wymiarze indywidualnych losów członków klubu, których trzeba pokazywać na tle czasów w jakich przyszło im żyć i działać. Dlatego podjąłem to zobowiązanie, chociaż nie jest to moja epoka (jestem mediewistą). Sport jest jednak moją pasją, a poza wszystkim uważam się za muzealnika, a więc jak to można górnolotnie (i pięknie) stwierdzić - kustosza pamięci. Piszę więc książkę, zbliżam się do końca, ale "im dalej w las, tym drzew coraz więcej". Kłębią się myśli, mnożą wątpliwości. Nie wszystko, czego się dowiedziałem może znaleźć się na kartach książki. Znajdzie swoje miejsce tutaj. Nie chcę też, aby historia Gedanistów (będę konsekwentnie pisał ich wielką literą)  była rozpatrywana tylko w kategoriach przeszłości, chcę dać jej wymiar współczesny, łączyć z wydarzeniami aktualnymi. Jest coś jeszcze:

Liczę na kontakt
... ze strony tych wszystkich, którzy sport postrzegają podobnie, którzy odtwarzają swoje historie rodzinne i tam znajdują "Gedanię", wyjątkowy klub, tak naprawdę wymazany z historii polskiego sportu, pomijany w wielu publikacjach. Dopiero śledząc losy tych ludzi dostrzec można, jak wielka  to niesprawiedliwość.  Oni byli "zafiksowani" nie tylko na sport, ale także na polskość. Wierzę, że uda mi się ocalić coś więcej, niż udało się dotychczas i stworzyć opowieść o Gedanistach, wspólną opowieść. Wiele spotkań i rozmów już odbyłem, mam nadzieję na więcej.

Janusz Trupinda